środa, 30 grudnia 2009

2009...2010

rok się kończy. nic wielkiego, bo co roku tak się dzieje. a jednak dla większości jest to szczególny czas. mamy nadzieję, że nowy przyniesie coś innego - lepszego. zaczynamy odliczanie od początku, a zatem wszystko można rozpocząć na nowo. podsumowujemy stary rok, obiecujemy (sobie i innym) zmiany i poprawę w nowym roku.
mój stary rok był bardzo bogaty w zmiany. to, gdzie jestem teraz jest najlepszym miejscem w jakim mogłabym się znaleźć. wydarzyło się bardzo wiele i chyba nigdy nie przypuszczałam, że właśnie tak będzie wyglądało moje życie pod koniec pierwszej dekady tego tysiąclecia. czy było łatwo? nie zawsze. czy było warto? jak najbardziej. chociaż to wiem, ciągle zaskakuje mnie niesamowitość Boga i Jego potęga, miłość i łaska. kończę ten rok z radością, że spędziłam go z Nim i przeżyłam dla Niego.
a czego oczekuję w nowym roku? oczekuję więcej - więcej Boga, więcej przygód, więcej niesamowitych zmian i cudów. dlaczego? bo "czego oko nie widziało ani ucho nie słyszało, w serce człowieka nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy Go miłują." (1 Kor. 2:9) i dlatego, że Bóg "może uczynić znacznie więcej niż to, o co prosimy czy pojmujemy"
chciałabym życzyć wszystkim tym, którzy tu czasem zaglądają, aby w tym nowym roku poznali Boga takim, jakim On jest naprawdę. aby zaryzykowali i spróbowali otworzyć się na Jego miłość i łaskę. tak łatwo ulec stereotypom, utrwalonym od wieków obrazom Stwórcy. ale nowy rok jest nowym początkiem, niech stanie się też nowym początkiem w Waszej podróży do poznania tego, który kocha i zna każdego z nas tak, jak nikt inny. a piękno tej podróży polega na tym, że trwa tak długo, jak długo tu jesteśmy, a za każdym zakrętem odkrywamy więcej i więcej jedynego, prawdziwego i wszechmocnoego Boga.

czwartek, 10 grudnia 2009

czy byliśmy grzeczni?

odkąd pamiętam takie pytanie towarzyszyło zbliżającym się mikołajkom czy świętom. jeśli było się grzecznym, to można było liczyć na prezenty. a jeśli nie bardzo, to czekała rózga, albo i brak prezentów. czasami mikołaj przynosił prezent, ale i rózgę - tak profilaktycznie, coby delikwent wiedział, że za rok może nie być już tak różowo. w sumie nic złego. dla dzieciaków motywacja, by się starać, dla rodziców szansa na małą manipulację, żeby dzieciaki się słuchały. szkoda tylko, że w ten sam sposób patrzymy na Boga i Jego dar dla nas. chociaż świętujemy przyjście na świat Jezusa, bożego daru dla ludzkości, to tak jak w przypadku mikołaja, często myślimy, że musimy na Niego zasłużyć. a że ciężko sprostać boskości, jakoś wydaje nam się ciągle, że nie jesteśmy godni. i owszem, nie jesteśmy godni. dlatego właśnie przyszedł Jezus. On umarł za grzech, żebyśmy mogli w Nim zostać usprawiedliwieni. dał nam zbawienie i życie wieczne z Bogiem i nie jesteśmy w stanie na to zasłużyć, ani zapracować. to jest łaska. a jednak próbujemy. wolimy działać po ludzku - no przecież tak jest sprawiedliwie. jesteś dobry, Bóg cię kocha. jesteś zły, Bóg się gniewa. tylko, że On umarł niesprawiedliwie. a jednak to zrobił. i teraz dzięki cudownej bożej łasce nie musimy się starać zapracować na Bożą akceptację. jedyne czego potrzebujemy, to przyjąć ten piękny dar i żyć w miłości i wdzięczności za Niego.
chociaż śmiejemy się z tej rózgi, to wszystko co dajemy naszemu synowi wypływa z naszej miłości do niego. on wcale nie musi zapracować na nią. pewnie, wychowujemy go i pewne postawy nagradzamy, o innych uczymy, że są niewłaściwe. ale kochamy go w całości - nie oczekujemy, że będzie musiał zasłużyć na naszą miłość. i dajemy mu prezenty właśnie z miłości do niego, a nie dlatego, że na nie zasługuje.
czasami najprostsze rzeczy najtrudniej przyjąć. wydaje się łatwiejsze życie według ludzkiej sprawiedliwości, ludzkich zasad. te Boże są dużo lepsze, jeśli ich nie wypaczamy. Jezus umierał na krzyżu za mnie, chociaż mnie jeszcze nie było na świecie. próba zasłużenia na dar zbawienia jest całkowicie bezsensowna. On już wtedy wiedział, że nie dam rady temu zadość uczynić. a jednak to zrobił. bo mnie kocha

sobota, 5 grudnia 2009

mikołaju, mikołaju, coż ty nam przyniesiesz?

wczoraj do krakowa przyleciał prawdziwy mikołaj z laponii. został przywitany przez 100 krakowskich mikołajów i prezydenta miasta. ponieważ bartek codziennie teraz czeka na mikołaja, poszliśmy z nim zobaczyć tego prawdziwego. trochę się go wystraszył... ale za to później w centrum handlowym spotkał kolejnego i do tego się szybciej przekonał, bo siedział przed piernikowymi domkami w otoczeniu sztucznego śniegu - śnieg był argumentem, który przekonywał na tak. mamy ogromną frajdę z oglądania, jak bartek ekscytuje się prezentami, jak odkrywa przyjemność w otrzymywaniu i niespodziankach. co prawda niektórzy pewnie powiedzą, że oszukujemy dziecko, ale cóż - to już nasza sprawa :) natomiast cała komercyjna strona mikołajów spowodowała, że zaczęłam się zastanawiać na tym wszystkim, co towarzyszy zbliżaniu się świąt i samym świętom. w naszej tradycji mikołaj przychodzi 6 grudnia, a w wigilię prezenty przynoszą - w zależności od regionu Polski - aniołki, dzieciątko, albo gwiazdka. jednak na skutek globalizacji mikołaj działa cały grudzień. jak już się obsprawi z prezentami mikołajkowymi, to przygotowuje się do wigilii. filmy mówią nam o tym, że jak mikołaj ma jakieś kłopoty, to święta są zagrożone! ratowanie mikołaja jest równoznaczne z ratowaniem świąt. rozmawialiśmy ostatnio z naszym angielskim przyjacielem i próbowaliśmy wytłumaczyć mu nasze tradycje. że mikołaj przychodzi 6 grudnia, bo jest to jego dzień na pamiątkę biskupa, który był człowiekiem bardzo hojnym i obdarowywał ludzi, pomagał biednym. że w wigilię dajemy sobie prezenty jako pamiątkę największego daru, jaki otrzymała ludzkość - Jezusa, który przyszedł na ziemię pod postacią człowieka, aby nas zbawić i dać nam życie wieczne. i z tej perspektywy wszystko wygląda troche inaczej, ma jakiś głębszy sens. tylko czy w natłoku reklam, bilbordów, bajek i filmów potrafimy dostrzec prawdziwy sens przygotowań do świąt i dawania prezentów? bartek pewnie kiedyś odkryje, że mikołaj nie jest prawdziwy, nawet ten z laponii (który podobno ma żonę polkę!), ale pomożemy mu też zrozumieć powód, dla którego świętujemy i myślę, że nie będzie rozczarowany. prawda pomaga zobaczyć wszystko inaczej, tak jak jest. prawda wyzwala :)

piątek, 23 października 2009

ślubować, nie ślubować?

dzisiaj w pewnym porannym programie kilku znanych panów debatowało nad wyższością tzw. związku wolnego nad małżeństwem. tematem rozważań było pytanie: czy warto zdecydować się na ślub ze względu na dziecko? (w każdym razie coś koło tego). jeden z nich zawzięcie bronił tezy, że bez ślubu lepiej, że owszem ceremonia jest piękna i on też chciałby kiedyś, ale to że u nas tak jest przyjęte, to wcale nie znaczy, że on tez musi. no pewnie, że nie musi. tylko smutne jest to, że małżeństwo zostało spłycone i sprowadzone do instytucji, umowy, rozpoczynającej się wielkimi fajerwerkami, a istniejącymi tylko po to, żeby dzieci miały łatwiej w szkole... coraz powszechniej słychać głosy, że przecież wszyscy tak robią, że dzisiaj nie te czasy, że nie można być takim staromodnym. no a przy tym odsetek rozwodów stanowi niezły argument przeciwko zawieraniu małżeństwa. a przecież małżeństwo nigdy nie miało być instytucją, kontraktem, złem koniecznym, bo dziecko w drodze. postawiliśmy sobie wszystko na głowie i teraz na wszystkie sposoby argumentujemy, że tak jest lepiej.

małżeństwo to więź dwojga ludzi oparta na zaufaniu, oddaniu, odpowiedzialności i świadomości, że druga osoba jest dopełnieniem mnie. ludzie, którzy decydują się na małżeństwo, bo się kochają, bo chcą się razem zestarzeć, nie zawierają kontraktu, ale deklarują wobec siebie i innych, że chcą wziąć na siebie odpowiedzialność wspólnego życia i wspólnych decyzji. nie boją się (a jeśli się boją, to wiedzą, że tak będzie lepiej) powiedzieć wszystkim, że są gotowi zrezygnować z siebie na rzecz "nas", po to aby odkryć siebie pełniej. wolny związek jest prostszy - łatwo wejść, łatwo wyjść. nie wymaga odpowiedzialności. kiedy mi się przestaje podobać, zabieram zabawki i wychodzę. ktoś może powiedzieć, że obraz, który przedstawiłam jest wyidealizowany. być może. na pewno wielu ludzi decydowało się na małżeństwo z takich powodów, jakie wspomniałam wyżej, a potem doznało bolesnego rozczarowania. nie potrafię tego wyjaśnić i pewnie każdy przypadek jest inny. ale wydaje mi się, że jeśli od początku wpajane nam są pewne zasady i wartości, kiedy traktujemy życie może trochę inaczej niż pędząca z zawrotną prędkością większość, to łatwiej nam do tego ideału dążyć. chce nam się walczyć o "nas", nie wahamy się przed przyjęciem odpowiedzialności. a jeśli do tego dołożymy jeszcze pierwiastek Boga - tego, który jest najlepszym spoiwem związku, mamy szansę na sukces. tylko czy zdecydujemy się na trudniejszą drogę?

środa, 21 października 2009

skreślasz mnie?

jednym z najgorszych założeń jest to, iż chrześcijanie to ci, którzy robią bądź nie robią pewnych rzeczy. przeraża mnie, że tak powszechna jest opinia, iż chrześcijaństwo to zestaw reguł, co wolno a czego nie wolno robić. a ci, którzy tak uważają, skreślają od razu innych, którzy nie podporządkowują się tym regułom. chrześcijaństwo nigdy nie było definiowane listą rzeczy, które wolno i których nie wolno robić. to ludzie sobie tak przyjęli i przyjmują, bo tak jest łatwiej! chrześcijaństwo to styl życia i przede wszystkim relacja z jego dawcą. Jezus Chrystus nikogo nie odrzucał i nie skreślał ludzi dlatego, że coś robili, bądź czegoś nie robili. owszem piętnował grzech i hipokryzję, ale nigdy nie odrzucał człowieka. o wiele łatwiej jest ustalić zestaw reguł, które należy przestrzegać i rozliczać z nich ludzi, niż iść z nimi przez życie pomagając stawać się bardziej podobnymi do Chrystusa. zastanawiam się tylko, kto daje nam prawo, żeby ludzi skreślać tylko dlatego, że nie spełniają naszych norm, odrzucają naszą listę "wolno/nie wolno"? Pan Jezus mówił: 'jaką miarą mierzysz, taką i tobie odmierzą'. jeśli ktoś uważa się za chrześcijanina i jednocześnie odrzuca pewnych ludzi, bo nie postępują według przyjętego przez niego kodeksu, może powinien wrócić do podstaw i zadać sobie pytanie, co czyni go lepszym od innych? i czy faktycznie jest od nich lepszy? biblia mówi, że łaską jesteśmy zbawieni, nie z uczynków, aby się ktoś nie chełpił... tam gdzie jest łaska, tam nie ma sądu. Bóg nikogo nie odrzuca, dlaczego my tak lubimy to robić, chociaż sami ponad wszystko pragniemy akceptacji?

wtorek, 20 października 2009

mowa oj(czyaby)czysta?

dzisiaj w radio rzuciła mi się w uszy wypowiedź jakiegoś polityka, który użył sformułowania: 'bajpasował prawo' - nie wiem nawet jak napisać takie słowo. czy to jest jeszcze angielszczyzna, czy już polszczyzna? a może jakiś polityczny nowotwór słowny? może to tylko ja, ale naprawdę nie rozumiem po co zaśmiecać nasz język takimi określeniami, kiedy można spokojnie znaleźć piękne polskie słowo na określenie swoich myśli? są dziedziny w których słowa angielskie, czy jakieś inne, zaczynają funkcjonować w naszym języku, ponieważ nie ma polskich odpowiedników. ale wrzuty w stylu wspomnianego 'bajpasowania' rozbrajają mnie... nie dosyć, że język publiczny staje się coraz bardziej wulgarny, prowadzi się nawet dyskusje o tym, kiedy i jak przeklinają nasze wspaniałe gwiazdy i ludzie mediów. to jeszcze piękny język, jakim jest polski, jest zaśmiecany przez dziwaczne nowotwory językowe powstałe z próby spolszczenia słów najczęściej angielskich. smutne to...

oczekiwania

znowu przez jakiś czas tu nie zaglądałam i dzisiaj niespodzianka - az 5 komentarzy!!! kilka od kogoś bardzo miłego, ale niestety bezimiennego - w każdym razie dziękuję :) a Lenka - jeszcze zdążymy razem się wybrać zobaczyć kossakówkę :)
ciekawe, że stan jaki trwa sprawia, że przyzwyczajamy się i nie oczekujemy niczego innego. dla małego dziecka, nie rozczarowanego życiem każdy nowy dzień jest pełen oczekiwań. taki maluch wszystko przeżywa całym sobą i każda nowa rzecz chłonięta jest przez niego całym sobą, wszystkimi zmysłami. a przy tym ciągle oczekuje czegoś - nowego, innego, interesującego, fascynującego. i taką właśnie staje się każda rzecz, nawet najbanalniejsza dla istot, które dawno wkroczyły w upragnioną dorosłość. czasami mówimy komuś "nie bądź jak dziecko", ale zawsze ma to wydźwięk pejoratywny. szkoda, ze bywamy jak dzieci raczej w tych sferach, w których nie jest to dobre. a tam, gdzie bycie jak dziecko byłoby właśnie wskazane, uważamy że nie wypada - przecież jestem już dorosła!
myślimy, że oczekując sami wystawiamy się na rozczarowania. ale nie oczekując rezygnujemy z ekscytacji doświadczenia czegoś nowego, innego, ciekawego, fascynującego. może jednak warto czasami być jak dziecko?

czwartek, 15 października 2009

to był świat....

ostatnio wybrałam się na poszukiwanie pewnego miejsca. wiedziałam, ze w krakowie niedaleko wawelu znajduje się rezydencja rodziny kossaków i bardzo chciałam ją zobaczyć. niestety rozczarowałam się. chociaż nad bramą widnieje imponujący napis 'kossakówka', to za rozsypującym się płotem znajduje się popadająca w ruinę willa. miejsce niegdyś będące świadkiem wspaniałych spotkań, życia nieprzeciętnych ludzi, teraz niszczeje... było mi bardzo przykro. kiedyś czytałam biograficzną książkę magdaleny samozwaniec o jej rodzinie i od tego czasu okres międzywojenny, a także własnie jej rodzina stała się dla mnie jakaś szczególna. ta wizyta przy murze otaczającym kawałek historii, coś co kiedyś tętniło życiem, wywołała refleksje. tak lubimy oglądać się wstecz. jak często powtarzamy: kiedyś to było inaczej!, myśląc 'lepiej'. tylko, że czas mija i wszystko, co kiedyś było wspaniałe niszczeje, znika, zostaje zapomniane... życie toczy się dalej, większość ludzi przechodzi obok historii nie zastanawiając się nad nią, nad tym co się tam kiedyś działo, kto tam bywał. historia jest potrzebna. ale jeśli żyjemy przeszłością, tak naprawdę nie żyjemy wcale. pewna stara piosenka mówi: 'co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.' żyjemy tu i teraz, niech to będzie jak najlepsze życie - uczmy się z historii, ale patrzmy przed siebie.

czwartek, 1 października 2009

smak jesieni

bardzo lubię śliwki. kojarzą mi się z jesienią. kiedy chodziłam do szkoły podstawowej, zawsze jesienią miałam kilka śliwek na drugie śniadanie. śliwki smakują jesienią. ale z jesienią kojarzą mi się też reklamy lekarstw na przeziębienie ;) każda pora roku ma swoje charakterystyczne zapachy, kolory, owoce, dekoracje, święta.... i wszyscy mamy różne skojarzenia z różnymi porami roku. one się powtarzają (chociaż obecnie są średnio-przewidywalne, ale ciągle jeszcze są), przynoszą pewne oczekiwane elementy, ale niosą ze sobą też coś nowego, nieoczekiwanego. bo każdy rok jest inny, każda pora niepowtarzalna. w życiu wiele jest stałych elementów ale i wiele niespodzianek. niektóre miłe inne tak niechciane, jak jesienne przeziębienie. życie z Bogiem daje pewność, że bez względu na to czy nieoczekiwane jest przyjemne, czy też nie On jest niezmienny. w Nim jest spokój i stabilizacja. pewność, że po burzy wyjdzie słońce i nawet te najtrudniejsze chwile mogą stać się trampoliną do czegoś dobrego.

wtorek, 29 września 2009

równi i równiejsi

wszyscy chcemy być traktowani tak, jak inni. kiedy dotyka nas jakakolwiek niesprawiedliwość (nawet jeśli jest taką tylko w naszych oczach), argumentujemy że przecież inni to.... np. w szkole, kiedy ktoś dostał lepszą ocenę niż my, od razu się denerwujemy i domagamy takiego samego traktowania. chociaż pewnie się do tego nie przyznamy, to nawet w kwestii posiadania, w głębi duszy uważamy, że co niektórzy mają za dużo, a na pewno więcej niż my. i chyba jest to trochę naszą narodową tradycją - jak ja nie mam, to czemu on/ona ma mieć. i tak walczyliśmy (no może nie ja, bo trochę jednak za młoda na to jestem) z systemem, który wszystkim po równo chciał, a i tak sami nie raz domagamy się, żeby właśnie wszystkim po równo. i tu pojawia się paradoks - bo kiedy jakaś znana osoba coś zrobi złego, okazuje się że łatwiej nam na to przymknąć oko. nagle kara należna każdemu śmiertelnikowi za to samo, w tym przypadku jest zbyt wysoka. i pojawia się grono obrońców, którzy mają wiele argumentów mówiących o tym, że przecież wcale to nie wygląda tak źle jak by się wydawało. czyli po równo, ale nie do końca. to że są równi i równiejsi wiadomo nie od dziś. szkoda tylko, że my czasami poddajemy się takiej moralnej schizofrenii...

środa, 23 września 2009

cytat

sukces to robić to, co możemy najlepszego z tym, co mamy tam, gdzie jesteśmy.
J.Macpherson

wtorek, 22 września 2009

do dentysty

większość ludzi nie lubi dentysty. domyślam się, ze nie jest to jakaś osobista uraza, ale zwyczajnie nie lubimy, jak nam w zębach wiercą. czasem ktoś ma złe wspomnienia i te rzutują na całe nasze wspaniałe zycie, bo z zębami problemy zwykle są, a my do dentysty chodzić nie chcemy. czasami mamy traumę tylko dlatego, ze od małego na dentystą straszono (mnie na szczęście nie). i kiedy nagle zaczyna nas boleć ząb, to robimy wszystko, żeby tylko uniknąć wizyty w znienawidzonym gabinecie. przejdzie, to super. gorzej kiedy ból wróci. znowu szprycujemy się tabletkami przeciwbólowymi i liczymy, że samo przejdzie.... w końcu i tak trafiamy na fotel 'kata', bo przecież każdy chce miec ładny uśmiech. tylko gdybyśmy zaraz po pierwszym bólu wybrali się do dentysty, zaoszczędzilibyśmy sobie i kosztów (tabletki przeciwbólowe w końcu kosztują) i czasu, i nawet stresu, bo nie odsuwalibyśmy nieuniknionego w nieskończoność, a właściwie skończoność, bo to nieuniknione i tak następuje prędzej czy później. i własnie te rozważania dentystyczne sprawiły, że pomyślałam sobie o naszym stosunku do problemów. tak bardzo nie lubimy konfrontacji, sytuacji w których trzeba się opowiedzieć po jakiejś stronie, albo podjąć decyzję, która niekoniecznie zadowoli wszystkich. wolimy stosować uniki, jakieś środki zachowawcze. aplikujemy sobie takie "tabletki przeciwbólowe" i myślimy, że sytuacja się sama rozwiąże. w większości przypadków jest jednak jak z bolącym zębem - w końcu trzeba się zmierzyć ze swoim lękiem i usiąść na fotelu. o ile łatwiej byłoby gdybyśmy od razu rozprawiali się z problemem, a nie czaili i starali robić dobrą minę do złej gry? bo o ile z zębem po dentyście z reguły jest już dobrze (z reguły, choć zależy na jakiego dentystę się trafi), to z problemami i konfliktami nie jest tak różowo. odkładane na bardzo dalekie później potrafią narobić tyle dodatkowych kłopotów, ze w końcu załujemy, ze nie zrobiliśmy czegoś od razu.
ja nie mam problemów z chodzeniem do dentysty, nie potrzebuję nawet znieczulenia. a w przypadku konfrontacji, czy konfliktów - cóż uczę się. ale chociaż nie jest to łatwę, to wolę działać od razu niż czekać, aż zrobi sie jeszcze większa afera i sprzątanie po niej będzie dużo bardziej bolesne. wyjaśnianie, załatwienie wszystkiego od razu, o ile to tylko możliwe, naprawdę ułatwia życie. no i zaoszczędzamy na tabletkach przeciwbólowych!

piątek, 18 września 2009

to czemu?

to najczęściej wypowiadane słowa przez mojego bartka... czasami doprowadzają mnie do szału :) ale ja podobno byłam taka sama, cóż nie daleko pada jabłko od jabłoni... ale w końcu kto pyta nie błądzi! pytając on poznaje świat i uczy się. ale okazuje się, że w pewnym momencie przestajemy uważać, że dobrze jest pytać. w pewnym momencie zaczynamy myśleć, że pytając wyjdziemy na ignorantów, niedouczonych, czy zwyczajnie głupich. zatem wolimy się nie pytać. zadawanie pytań nieraz uznaje się za coś wręcz wstydliwego. i dlatego odwiedzając restaurację zamawiamy coś z karty, nie pytając o szczegóły, a potem dziwimy się kiedy dostajemy coś innego niż sobie wyobraziliśmy. zbyt częste pytania (szczególnie powtarzanie 'to czemu' po każdej odpowiedzi) może być denerwujące dla pytanego. ale trzeba pytać. dobrze jest pytać i wcale nie jest to oznaka głupoty, tylko raczej mądrości. to czemu? bo jeśli pytany udzieli nam odpowiedzi w sposób właściwy, to będziemy wiedzieć więcej, poszerzymy nasze horyzonty, może nawet staniemy się mądrzejsi.

wtorek, 8 września 2009

refleksyjnie

wrzesień jest z pewnością miesiącem wielu różnych wydarzeń i kojarzy się większości głównie z rozpoczęciem szkoły. dla mnie to miesiąc urodzinowy :) prawidłowo - w dziewiątym miesiącu przyszłam na świat, stąd mój szczególny sentyment do tego miesiąca. może dlatego też bardzo lubię tzw. 'babie lato' i złotą polską jesień? i chociaż ostatnie urodziny wcale nie są jakieś okrągłe, to tak jakoś naszło mnie, żeby się zastanowić chwilę nad tym wszystkim, co do tej pory przeżyłam. uśmiechnęłam się do myśli, że jako nastolatka takich ludzi, jak ja teraz uważałam już za starych :) a teraz wiem, że chociaż zewnętrznie się bardzo zmieniamy, to wewnątrz (mimo tego, iż tam też się zmieniam i chcę zmieniać) jestem ciągle tą samą magdą, co kilkanaście lat wcześniej. na pewno bogatsza o doświadczenia i przeżycia, mam nadzieję, że również mądrzejsza.... ale ciągle ta sama ja. i właśnie kilka dni temu uświadomiłam sobie, jak wiele wspaniałego dał mi przeżyć Bóg. kiedy Mu zaufałam, poprowadził mnie drogami, o jakich nie marzyłam, postawił w miejscach, o których nie myślałam, że będzie mi dane się w nich znaleźć. otoczył mnie ludźmi, którzy mnie kochają, wspierają i rozciągają. dał rodzinę, która pokazała, co to znaczy kochać. wiem, że miałam w tym wiele szczęścia i poczytuję sobie to za objaw Bożej łaski. i chociaż nie obyło się bez smutku i zdarzeń tragicznych, to jedno jest niezmienne - Bóg ciągle czuwa nade mną i moimi bliskimi. każdy dzień jest Jego prezentem dla mnie. to ja decyduję, czy ten prezent odpakuję. zawsze można znaleźć powody do narzekania. i to jakoś bardzo łatwo przychodzi. ale ile jest rzeczy, z których można się cieszyć? oj bardzo wiele. wystarczy tylko otworzyć szerzej oczy. z okazji moich urodzin zdałam sobie sprawę, że jestem w miejscu, w którym czuję się szczęśliwa i spełniona. że nie chciałabym iść inną drogą. przepełnia mnie wdzięczność za tyle cudownej łaski, jaką Bóg mi dał i daje każdego dnia. i już nie mogę się doczekać, co przyniosą kolejne lata i kolejne urodziny. bo przecież jeszcze tyle przede mną! a z Bogiem każdy nowy dzień to przygoda!

piątek, 4 września 2009

wrześniowo

obejrzałam ostatnio dwa bardzo interesujące filmy. jeden już nie najnowszy, a chciałam go zobaczyć od dawna, to 'pianista'. wstrząsający... drugi to 'mała moskwa'. też zrobił na mnie wrażenie. oba obrazy, jak również obchody rocznicy wybuchu wojny i zamieszanie polityczne wokół niej spowodowały, że w mojej głowie pojawiło się wiele różnych myśli. ale nie umiem ich... uczesać. nie potrafię ich ubrać w słowa, które można przelać na papier czy klawiaturę. przeraziła mnie agresja, nienawiść, zniszczenie, totalitaryzm, zakłamanie, zezwierzęcenie, upodlenie, małość... że to ludzie ludziom.... i to, że tak trudno uczyć się na tych tragicznych błędach. ze zamiast pamiętając okrucieństwo tych czasów iść do przodu dbając by to się nie powtórzyło, żongluje się faktami w zależności od politycznych potrzeb. w różnych zakątkach świata powtarza się to, co dotknęło naszą część ziemi kilkadziesiąt lat temu.
widziałam wczoraj w telewizji reklamę miasta gdańsk. zaczyna się od września 1939, potem rok 1945, 1970, 1980, 1989 aż w końcu 2009 - wolność. to straszne, że moja wolność okupiona została życiem tak wielu.... nie chciałabym, aby ta moja wolność została mi zabrana. ale też nie chciałabym aby ta sama wolność zniszczyła czyjąś wolność. chcę pamiętać o bohaterach, którzy umierając myśleli o mojej wolności i w tej wolności chciałabym umieć pomóc innym tę wolność odzyskać, zachować, szanować.
nie można żyć przeszłością, ale powinno się czerpać z niej naukę, aby teraźniejszość i przyszłość były lepsze. historia jest ważną częścią naszego życia, obyśmy tylko umieli właściwie z niej skorzystać i potrafili uszanować jej znaczenie dla naszego dzisiaj.

czwartek, 27 sierpnia 2009

...

dzieci szybko się przekonują, że na świecie jest jeszcze kilka innych osób i że nie zawsze jest tak, jak one tego chcą. a czasami nawet muszą ustąpić innym. ciekawe, że od małego tak mocno zakorzenione jest w nas pragnienie zaspokajania własnych potrzeb. najważniejsze jest to, co ja chcę, moje, dla mnie. uczymy się, że czasami (całkiem często) nasze potrzeby muszą zejść na dalszy plan, bo jest ktoś inny, młodszy, bardziej potrzebujący bądź wymagający, itp. a kiedy dorastamy staramy się nadrobić wszystko i znowu dążymy do tego, żeby zaspokoić swoje pragnienia, bo przecież mamy do tego prawo. i oczywiście mam takie prawo. dobrze jest też realizować marzenia. tylko obyśmy po drodze nie stali się jak takie małe dziecko, które słysząc 'nie' zaczyna płakać (a nawet histeryzować), bo nie jest tak, jak ono chce. w dążeniu do spełnienia miejmy na względzie to, że żyjemy otoczeni innymi i nie jesteśmy pępkiem świata.
swoją drogą to ciekawe, że chociaż potrzebujemy ludzi, aby móc normalnie funkcjonować, to jednak pozostajemy egoistami.
jeśli ludzie nie będą dla nas tylko środkiem do osiągnięcia celu, to dorga do niego będzie milsza, a radość z sukcesu świętowana w gronie przyjaciół na pewno będzie lepiej smakować.

piątek, 21 sierpnia 2009

life could be dream...

nie, nie mam zamiaru przerzucić się na język angielski. to słowa z piosenki z jednej z ulubionych bajek bartka. ponieważ postanowił do niej powrócić, miałam okazję po raz kolejny ją usłyszeć. słowa te znaczą - życie mogłoby być snem/marzeniem. i tak mnie natchnęło :) większość z nas marzy o innym życiu, a zmianie swojego życia, o osiągnięciu czegoś. myślimy sobie, co by było gdyby.... i czasami w tym miejscu zostajemy. zaczynamy ciągle myśleć, jak cudownie byłoby, gdyby życie wyglądało tak, jak nasze marzenia. i zamiast te marzenia realizować, stajemy się zgorzkniali i rozczarowani, że rzeczywistość tak bardzo odbiega od naszych snów. można żyć marzeniami - nie robiąc nic, by je osiągnąć. a można też przeżywać marzenia. to drugie wiąże się z ryzykiem, może oznaczać niepowodzenia, frustrację i rozczarowania. ale prowadzi do spełnienia i osiągania tego, co nieosiągalne. marzenia powinny nas motywować do działania, pomagać iść przed siebie i zdobywać góry. jeśli pozwolimy, aby stały się pretekstem do narzekania, przestaniemy być marzycielami.
a zatem marzmy i niech to będą wielkie marzenia. i starajmy się dążyć do ich realizacji, żebyśmy nie stali się zrzędliwymi marudami rozgoryczonymi życiem.

środa, 12 sierpnia 2009

sport :)

większość sportów angażuje 30 osób, które desperacko potrzebują odpoczynku, a ogląda ich 50000 ludzi desperacko potrzebujących ćwiczeń.

ideo?-logia

nastał sierpień, a ja znowu mam tyły w pisaniu... ale to wszystko przez nieobecność. a w podróży trochę poczytałam i znowu mam trochę różnych myśli w głowie. jeden artykuł był o U2. i był negatywny. autor ewidentnie nie lubi bono i jego kolegów. ciekawe jednak było wytłumaczenie - rockman musi być 'niegrzeczny'. panowie z aerosmith to prawdziwi rockmani, na ich twarzach widać jak ciężko jest utrzymać image. ale U2 są zbyt święci, a bono to bufon. to takie streszczenie artykułu. ciekawe, że jak ktoś robi coś inaczej, to od razu spotyka się z krytyką. można lubić, bądź nie twórczość jakiegoś muzyka, ale żeby od razu kategoryzować według prezentowanych wartości? i co dziwne 'nawrócenie' artysty rzadko spotyka się z aprobatą w świecie showbusinessu. lepiej być złym. po co dawać dobry przykład, po co propagować dobre (a już nie daj Boże 'chrześcijańskie') wartości? świat żyje tym, co złego się dzieje. złe wiadomości zawsze się sprzedają. a gwiazdy dające dobry przykład to dziwadła.
w świecie, w którym wszystko jest względne i każdy broni swojego prawa do własnej filozofii życia, lansuje się pewne wzorce zaprzeczając ideologii, którą się wyznaje. a jeśli ktoś myśli inaczej, jest wytykany i krytykowany. czyli wolno ci myśleć po swojemu, o ile myślisz tak jak my.... czasy się zmieniają, reżimy upadają, a to się ciągle nie zmienia.

czwartek, 30 lipca 2009

myślę, więc jestem?

myślenie ma przyszłość - to powiedzenie mojej mamusi, które mocno zapadło mi w pamięć. może dlatego, że nieraz je słyszałam :) szczególnie w sytuacjach, gdy zrobiłam coś bezmyślnie.... myślenie faktycznie ma przyszłość - dzięki niemu możemy mieć na tę przyszłość wpływ. i chyba jest w cenie. dlaczego często działamy tak bezmyślnie? a jeśli myślimy, to najczęściej tylko o sobie i o danej chwili. o ile mniej wypadków byłoby na drogach (gdyby te były z prawdziwego zdarzenia, też na pewno wielu byśmy uniknęli), gdyby kierowcy pomyśleli o konsekwencji swojej jazdy, o innych ludziach na drodze, o skutkach swojego manewru? o ile szybciej można by skończyć budowę, gdyby się pomyślało, w jakiej kolejności należy wykonywać prace? o ile mniej krzywdzilibyśmy innych, gdybyśmy pomyśleli, co mówimy, albo co robimy? szkoda, że w szkole ciągle stawia się na 'zakuwanie', a nie pomaga się uczniom nauczyć się myśleć i analizować. dzisiaj wszystko musi być szybko, już, natychmiast. to i czasu na myślenie brakuje... a przecież szybciej nie znaczy lepiej. czasami chwila namysłu może zaoszczędzić kłopotów, pomóc zrobić coś lepiej i niejednokrotnie - paradoksalnie - szybciej. używajmy głowy, bo jeśli ciągle jest na urlopie, na karku dźwigamy zbędny bagaż.

środa, 29 lipca 2009

szczerze?

kiedyś umowę przypieczętowywało się uściskiem dłoni i... to wystarczyło. dzisiaj należy to do rzadkości, o ile w ogóle gdzieś się pojawia. teraz jeśli wszystko nie jest spisane czarno na białym, nie ma o czym rozmawiać. a przy tym każdy stara się zabezpieczyć jak najbardziej swoje interesy. i chociaż przykro, że nie wystarczy już słowo, to nie jest wcale złe pisemne uzgadnianie warunków umowy. szkoda tylko, że zapomina się przy tym o tak prostej sprawie, jak życzliwość. może na skutek zmęczenia sytuacją, w jakiej się znajduję, jestem trochę sceptyczna, ale mam wrażenie, że większości zależy tylko na tym, żeby bliźniego zrobić w bambuko.... pewnie trochę to obraz skrzywiony, ale teraz wydaje mi się on bardzo prawdziwy. dlaczego szczerość to coś na wyginięciu? podobno górale nadal potrafią załatwiać sprawy za pomocą uścisku rąk. honor jest dla nich bardzo ważny. tak się ostatnio dowiedziałam. szkoda, że dla wielu liczy się tylko zysk, a honor to określenie znane jedynie z opowieści z dzieciństwa...

sobota, 25 lipca 2009

bohater

słowo bohater kojarzy się teraz najczęściej z filmem - albo bohater, jako postać z filmu, albo tak zwany super-bohater: superman, spiderman, batman i inny -man ;) kiedyś kojarzyło się także z bohaterem wojennym, kimś kto dokonał wielkich rzeczy dla innych.
bartek ostatnio najchętniej ogląda bajkę z serii warzywnych opowieści pt. "piraci, którzy nic nie robią". wspomniani piraci to trzy śmieszne warzywka, które omyłkowo zostają wzięte za bohaterów. nie do końca jednak omyłkowo, bo jak na końcu zostaje powiedziane: bohaterowie, to ci którzy są na miejscu i są gotowi zareagować. i pewnie wielu z tych, którzy uznani zostali za bohaterów, sami nigdy by się takimi nie nazwali. czasami wystarczy robić to, co wydaje nam się właściwe. nawet drobne rzeczy dla kogoś mogą być bardzo ważne. i dla niego będziemy bohaterami. bohater to ktoś, kto patrzy poza własny nos i jest gotowy na pewne niewygody, żeby pomóc innym. wydaje mi się, że cecha charakterystyczna bohatera to wcale nie jest brak lęku, odwaga, ale właśnie altruizm, gotowość do poświęcenia dla dobra drugiego człowieka.

środa, 15 lipca 2009

chyba się powtórzę...

pisałam już o tym nie raz, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. ale chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać to, jak bardzo jesteśmy zamknięci na odmienny punkt widzenia. nie chce nam się pofatygować na inne krzesło, żeby zobaczyć coś z innej perspektywy. moja znajoma mówiła, że aby zrozumieć dziecko należy zejść do jego poziomu. i nie chodzi tu wcale o jakieś mentalne uwstecznienie się, ale o zwyczajne zniżenie się do wysokości dziecka - uklęknięcie, kucnięcie, położenie się na ziemi - wtedy widzimy świat z jego perspektywy, możemy dostrzec to, czego nie widać z naszego poziomu. przekłada się to na wiele innych sytuacji i sfer naszego życia. tylko problem polega na naszej niechęci uklęknięcia. nasze miejsce jest tak wygodne, że nie mamy ochoty go zmieniać, a już na pewno nie będziemy przesiadać się z kanapy na podłogę... a przy tym uważamy, że to jak postrzegamy świat jest jedyne prawdziwe. inni nie mają racji. a przecież wystarczy wstać i świat już wygląda inaczej.
tak bardzo jesteśmy zaaferowani swoim światem, że nie próbujemy nawet popatrzeć na niego czyimiś oczami. niejednokrotnie pogardzamy czymś, tylko dlatego, że nie chce nam się wysilić i pomyśleć, że dla kogoś innego to radość i spełnienie. liczy się moje i to, co ja myślę. liczy się, pewnie. ale nie tylko to.
kiedyś jechałam ze znajomymi autem i gdy podjechaliśmy do skrzyżowania na którym mieliśmy pierwszeństwo, kierowca przyhamował. powiedziałam, że przecież my mamy tu pierwszeństwo, na co on odpowiedział: "na cmentarzu pełno jest tych, którzy mieli pierwszeństwo". ja wiem, ja uważam, ja mam rację, ja mam prawo.... no tak. i co z tego?

cytacik

właśnie go przeczytałam i bardzo mi się spodobał:
"instrukcje bez inspiracji powodują irytację"

sobota, 11 lipca 2009

budowanie

budowanie wymaga dużo pracy i wysiłku. i nie jest tak, że raz coś stanie i koniec. potem trzeba to wykończyć, posprzątać, a później dbać, aby się nie zniszczyło. oczywiste? chyba nie tak bardzo. niby wydaje się to naturalne w przypadku budowy np. domu (w moim przypadku sprawa bardzo aktualna, ciągle coś się "wykańcza", czasami ja się wykańczam), ale już nie do końca w relacjach z ludźmi. a przecież te też trzeba budować. i trzeba o nie dbać.
w szkole zwykle pracowało się na swoją reputację przez pierwszy rok. potem można było "jechać na opinii". ale nie do końca - o ile jednorazowy wyskok mógł ujść na sucho, to już ciągłe takie numery pomagały zmienić zdanie na nasz temat wśród grona pedagogicznego. szkoda, że w drugą stronę nie jest tak łatwo. trudniej nam uwierzyć w poprawę kogoś, kto cieszył się złą opinią. taka osoba musi bardzo długo budować swój nowy wizerunek. a i tak niejednokrotnie jest posądzana o wszelkie złe rzeczy z powodu swojej przeszłości.
niesamowite, że Bóg patrzy na to wszystko zupełnie inaczej. On kocha każdego z nas bez względu na to, jaka była nasza przeszłość, jaka jest nasza teraźniejszość. kocha miłością bezwarunkową, na którą nie musimy zapracować, ani nie jesteśmy w stanie na nią zasłużyć. ta miłość jest zawsze. ja muszę tylko zdecydować, czy ją przyjmę. jest fundamentem, na którym mogę budować - nie opinię o sobie, nie wizerunek, ale wieczność i więź ze Stwórcą. Ona uwalnia od stereotypów, osądów. akceptuje i daje siłę na każdy dzień.

piątek, 10 lipca 2009

ambasador

właściwie każdy z nas kogoś reprezentuje. czasami to po prostu nasza rodzina, czasami pracodawcy. jeśli wyznajemy jakąś ideę, czy wierzymy w coś, reprezentujemy to w co wierzymy. i chcąc nie chcąc poprzez swoje postawy i zachowania budujemy wizerunek tych, których reprezentujemy. tylko jaki? jeśli jestem klientem jakiejś firmy, to każdy jej pracownik, z którym się zetknę pracuje na mój obraz owej firmy. i chociaż większość z nich może się starać i pracować jak najlepiej, to czasami wystarczy jeden, któremu nie zależy, żeby popsuć to, co inni zbudowali. zastanawiam się, dlaczego tak powszechne jest podejście - nie moje, to po co się będę starać? dlaczego brakuje szacunku wobec ludzi i rzeczy? pracownik, który nie przykłada się do swojej pracy, nie szanuje ani pracodawcy, ani klienta. co zatem szanuje? siebie chyba też nie bardzo, bo w końcu to praca, która daje mu pieniądze na życie, a skoro się nie przykłada to słabo ceni swoje życie.
Pismo Święte uczy szacunku do siebie nawzajem. o ile przyjemniej żyłoby nam się, gdybyśmy zwyczajnie się szanowali. i o ileż lepiej reprezentowalibyśmy innych. chrześcijanie to też ambasadorzy, reprezentują - a raczej powinni - Jezusa. chciałabym dobrze Go reprezentować. nie chciałabym zepsuć tego, co ktoś inny zbudował, nie chciałbym też żeby On się za mnie wstydził. bo jeśli ja swoją postawą zniechęcę kogoś, to stworzę fałszywy obraz tego, który jest doskonały. zły pracownik odstrasza klientów, którzy wolą skorzystać z konkurencyjnej firmy. kiepski ambasador Chrystusa wpływa na całą wieczność drugiego człowieka... to duża odpowiedzialność.

poniedziałek, 6 lipca 2009

jestem

znowu po dłuższej przerwie jestem :) i to w swoim domu! to jest tak piękne, ze nie mam ochoty nigdzie się stąd ruszać! wokoło plac budowy - błoto, koparki, kamienie..... ale w środku jest mój dom. moje miejsce, moja przestrzeń, mój azyl. po 6 miesiącach to prawdziwy raj na ziemi :) i nie przeszkadzają mi różne niedogodności, jak brak prądu w domu i korzystanie z miliona przedłużaczy podpiętych do prądu budowlanego, czy nie wykończone pomieszczenia. jestem u siebie i to jest najważniejsze. i mam nadzieję, ze ten mój azyl będzie sprzyjał pracy twórczej i wkrótce pojawi się tutaj wiele ciekawych wpisów! pozdrawiam moich wszystkich czytelników - dziękuję za cierpliwość :)

wtorek, 30 czerwca 2009

przeprowadzka :)

już jutro będziemy w końcu we własnym domu!!! nie mogę się doczekać. to również tłumaczy brak wpisów w ostatnim czasie - głowę mam zajętą tym, żeby wreszcie się przeprowadzić. cudownie będzie mieć swoje miejsce po pół roku.... być u siebie - coś wspaniałego!
internet powinniśmy mieć niedługo, więc mam zamiar coś napisać już z własnego kąta :) to będzie bardzo miłe, a może nawet ciekawe? :)

środa, 17 czerwca 2009

porządki

sprzątanie może dużo o nas powiedzieć. zarówno to, jak sprzątamy, ale i kiedy ktoś sprząta po nas. jako że obecnie jesteśmy na etapie wykańczania domu (i częściowo siebie z tej okazji), sprzątanie zaczyna stanowić znaczący element naszego życia. najgorzej jest, kiedy trzeba sprzątać po gipsowaniu, szlifowaniu i malowaniu - na przykład myć okna lub drzwi, które nie zostały wcześniej zabezpieczone. sprzątający ma ochotę nawtykać poprzednikom, ze nie pomyśleli o tym, że ktoś przecież po nich będzie musiał sprzątać. i zamiast ułatwić temu ktosiowi pracę, to doszli do wniosku, że i tak się ubrudzi...
właściwie wszystko co robimy ma jakieś konsekwencje. to na ile przemyślimy swoje działanie, czy słowa wpłynie też na to, ile trzeba będzie po nas "sprzątać". moja mamusia zwykła była mówić: "myślenie ma przyszłość". bardzo mądre stwierdzenie. przemyślane działanie pomaga unikać kłopotów i wstydu, nie pozostawia po sobie dużej ilości brudu do posprzątania. oszczędza nam problemów, a czasami innym bólu...

piątek, 12 czerwca 2009

perspektywa

punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. podobno. ale coś w tym jest. ciekawe jak bardzo zmienia się nasza perspektywa, gdy zmienimy miejsce, z którego patrzymy. jeśli przed nami jest gęsty las, to jedyne, co widzimy to dużo drzew. jeśli na ten sam las uda nam się spojrzeć np. z lotu ptaka, potrafimy dostrzec, co jest po drugiej stronie, co możemy znaleźć w środku lasu i czy faktycznie jest on taki duży, jak nam się wydawało. jeśli tkwimy w pewnej rzeczywistości, pewnym otoczeniu, to wydaje nam się, że wszystko jest właśnie takie, jakim zawsze je widzieliśmy. dopiero znalezienie się w sytuacji i miejscu, które pomagają nam zobaczyć nasze życie z innej perspektywy, sprawia, że wszystko nabiera nowych kształtów. myślę, że od czasu do czasu dobrze zrobić sobie taką wycieczkę. może spotkać się z kimś, kto na co dzień nie żyje w moim świecie, może na chwilę zmienić otoczenie i zobaczyć, jak inni żyją i funkcjonują. przyjrzeć się sobie i swojemu życiu z lotu ptaka. to naprawdę pomaga. wiele spraw nie jest już tak skomplikowane, jak się wcześniej wydawały. pewne rzeczy, które były przecież normalne, mogą okazać się czymś dziwacznym i zupełnie nienormalnym. każde okulary trzeba od czasu do czasu myć i przecierać, bo przestają pokazywać faktyczny obraz. drobiny kurzu i brudu zniekształcają rzeczywistość i nie widzimy już tego, co naprawdę znajduje się za szkłami.

środa, 10 czerwca 2009

ja chcę!

to jedne z najczęściej powtarzanych słów przez mojego syna. a jeśli żądanie nie zostanie spełnione, pojawia się protest w postaci bardzo rzewnego płaczu. bo przecież on chce! nie ważne, że to co chce nie jest dla niego dobre, nie liczy się, że może mu zaszkodzić, nie nadaje się dla dzieci, jest niezdrowe, nie może tego mieć, nie może tam iść..... on chce i już. chociaż nie pokazujemy tego w tak obcesowy sposób, to nigdy nie wyrastamy z owego "ja chcę". stajemy się bardziej wyrafinowani w dążeniu do osiągnięcia celu i zdobycia tego, czego pragniemy. na pewno w niektórych kwestiach jest to dobre. ale ile razy budzi się w nas takie małe dziecko, które zwyczajnie chce, bo chce? nie liczymy się z konsekwencjami, z tym jaki to wywrze wpływ na nas samych i na nasze otoczenie - chcemy i już. bo przecież mamy prawo! i o to prawo czasami się rozbijamy. osiągamy to, co chcemy, ale tracimy relacje, niszczymy przyjaźnie, czasami stratujemy kilka osób po drodze. czy warto? czy to prawo jest naprawdę aż tak istotne? czy ważniejsze jest moje prawo, czy człowiek?

sobota, 6 czerwca 2009

ceniony człowiek, zapomniane słowa

"powierzam wam (...) krzyż Chrystusa! nieście go po całej ziemi jako znak miłości Pana Jezusa do całej ludzkości i głoście wszystkim, że zbawienie i odkupienie jest tylko w Chrystusie umarłym i zmartwychwstałym." te słowa wypowiedział Jan Paweł II w 1984 roku. piękne słowa. szkoda, że tak niewielu bierze je sobie do serca i tak niewielu faktycznie tym żyje. tylko w Jezusie jest zbawienie, tylko On jest dorgą, prawdą i życiem. dlaczego więc ciągle tak wielu wybiera kogoś innego? kiedy coś chcemy załatwić, to najchętniej rozmawiamy z osobą będącą najbliżej źródła - z szefem, kierownikiem, menedżerem, dyrektorem, etc. robimy tak, bo uwazamy, ze pośrednicy niewiele nam pomogą, niewiele mogą. a kiedy chodzi o sprawy najważniejsze, o nasze zbawienie, odkupienie i życie, to zamiast zwrócić się do tego, który jest sprawcą tego wszystkiego, wybieramy kogoś innego. smutne.

poniedziałek, 25 maja 2009

potrzeba

przeczytałam dzisiaj, że według socjologów człowiek ma trwałą emocjonalną potrzebę kochania czegoś większego niż on sam. nic dziwnego - w końcu jest stworzony przez Boga do więzi z Nim. szkoda tylko, że od wieków filozofowie, naukowcy, myśliciele i sami ludzie próbują tę potrzebę zaspokoić wszystkim, tylko nie tym, co jest właściwą odpowiedzią. potrzebujemy Boga i chociaż próbujemy temu zaprzeczyć na wszystkie możliwe sposoby, to nie uda nam się zagłuszyć tej potrzeby. może chwilowo, ale nie na stałe. a Bóg jest blisko i tylko czeka na naszą decyzję.

piątek, 22 maja 2009

niesforne emocje

tłumaczę właśnie artykuł na temat dwóch tradycji w socjologii emocji. nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje! jestem w tej dziedzinie ignorantką, więc właściwie nie powinno mnie to dziwić :) zainteresował mnie fakt, że już od bardzo dawna nauka nie wiedziała jak sobie poradzić z emocjami i gdzie je przypisać. nie wiem, czy teraz już wie - na razie dotarłam do wieku 17 we wspomnianym artykule. ale pomyślałam sobie, że emocje zawsze były niesforne i niewiele się w tej kwestii zmieniło. nadmierny nacisk na nie, tak jak i próba ich stłamszenia, zawsze przynoszą negatywne skutki. są częścią naszej istoty i chyba najtrudniejsze jest to, by zdrowo do nich podejść. rozsądek i umiar zawsze są wskazane. ale bez emocji życie byłoby jednak nudne :)

czwartek, 21 maja 2009

normalnie nienormalna

normalność jest pojęciem względnym. to co dla jednych jest normalne, dla innych stanowi całkowite odchylenie od normy. ale w ogólnym pojęciu istnieje coś takiego, co się nazywa normalność. i każdy w pewnym sensie tej 'normalności' właśnie pragnie. określa ona pewien stan posiadania i przynależenia - dom, rodzina, praca, przyjaciele. ale określa też coś mniej uchwytnego. są ludzie, którzy są niesamowici, a jednocześnie tak normalni, że bardzo do nich ciągniemy. ci, których w moim życiu najbardziej szanuję i kocham są właśnie normalni, chociaż są szaleni :) i to jest piękne. wydaje mi się, że to właśnie taka normalność pociągała ludzi do Pana Jezusa. był tak "zwyczajny", że judasz musiał wskazać go pocałunkiem, bo ci co przyszli go aresztować nie wiedzieli jak wyglądał... a przecież był nadzwyczajny. myślę sobie, że właśnie ta Jego normalność powodowała, że ludzie pragnęli być blisko Niego. dawał im coś ponad naturalnego, sam jednak reprezentował normalność. inność nas pociąga, ale często wytwarza dystans, bo myślimy sobie, że przecież my i tak nie nie będziemy tacy. normalność daje poczucie akceptacji i nadzieję, że ja też tak mogę. lubię normalność.

czwartek, 14 maja 2009

...

Bóg pod postacią czarnej kobiety? brzmi co najmniej dziwacznie. właśnie.... każdy z nas ma jakiś obraz Boga - najczęściej to starzec z długą, białą brodą, trzymający w ręce laskę bądź kij. wyraz twarzy ma groźny i raczej wionie od niego chłodem. czytam właśnie bardzo ciekawą książkę zatytułowaną "chata". opowiada o niecodziennym spotkaniu człowieka z Bogiem. spodobało mi się to, że pokazuje, jak bardzo nasz obraz Boga zanieczyszcza nasz stosunek do Niego, a co za tym idzie sprawia, że nie potrafimy nawiązać z Nim prawdziwej, głębokiej więzi, jakiej On pragnie. sami chyba nie jesteśmy świadomi, jak bardzo obrazy zakorzenione w naszej wyobraźni kształtują nasze spojrzenie na świat i ludzi, na nasze związki, sposób funkcjonowania. a kiedy coś okazuje się być innym niż zawsze myśleliśmy, nie potrafimy się do tego odnieść, jesteśmy zagubieni. takie "inne" spojrzenie czasami może nam naprawdę pomóc. odbrązowić to, co wydawało się niedoścignione i odległe, złagodzić to, co było surowe i zimne.... nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. czy odważymy się popatrzeć inaczej? czy pozwolimy, aby nowe odkrycie wpłynęło na zmianę nas samych? czy nie będziemy się bali zaufać?

poniedziałek, 11 maja 2009

zaufanie

przeczytałam dzisiaj na portalu gazety.pl ciekawy artykuł na temat zaufania społecznego i jego wpływu na otaczającą nas rzeczywistość. oto krótki fragment: "od dawna wiadomo, że w istocie rzeczy zaufanie, lojalność, dotrzymywanie zobowiązań są rzeczami niezwykle produktywnymi. wspólnota, w której te cnoty są na wysokim poziomie lepiej prosperuje, niż zbiorowość, w której ludzie patrzą na siebie nieufnie, czy boją się nawiązać relacje." bardzo ciekawe. szkoda, ze przeszłość, doświadczenia i sytuacje, w jakich się znajdujemy powodują, że tak trudno nam się tego zaufania nauczyć. na pewno wiąże się z tym ryzyko, ale przecież warto. może powinniśmy spróbować?

czwartek, 7 maja 2009

ateisto

przeczytałam dzisiaj komentarz pewnego ateisty, który zabłysnąwszy swoją znajomością Biblii stwierdził, że Bóg nie posiada płci, oraz że zamiast wypatrywać jakiegoś tworu gdzieś w górze, powinniśmy się rozejrzeć wokoło i dostrzec tych, którzy się nazywają ludzie. ogromna spostrzegawczość. ciekawe co takiego zrobił mu Bóg, albo raczej ci, którzy w tego Boga wierzą? gdyby faktycznie Biblię przeczytał, to może dostrzegłby że Bogu zawsze chodziło o ludzi. wszystko, co robi jest dla człowieka. to dla człowieka dał swojego Syna. dla człowieka stworzył otaczający nas świat. Jego celem jest bliska więź z człowiekiem. a kościół reprezentujący Boga na ziemi powinien odzwierciedlać wartości, które są dla Boga najważniejsze i najbliższe. że nie zawsze to robi? cóż- za to już nie mogę odpowiadać. mogę jedynie odpowiadać za siebie i ludzi, którzy ze mną pracują. ale najłatwiej jest krytykować nie znając sprawy dokładnie. ciekawe, czy ten ateista sam zwraca uwagę na ludzi żyjących wokoło? a poza tym, czasami warto przeczytać wszystko, zanim się skomentuje. a czytanie ze zrozumieniem ostatnio bywa na wagę złota...

sobota, 18 kwietnia 2009

przestrzeń

każdy z nas potrzebuje przestrzeni. ja bardzo. takiej swojej własnej. swojego powietrza do oddychania, ciszy i samotności. nie zawsze, nie na długo. ale potrzebuję. i lubię być ze sobą. to chyba dobrze. odpowiada mi własne towarzystwo. nie nudzi mnie. ale jak już sobie pobędę ze sobą, to rodzi się nowa potrzeba - być z kimś. porozmawiania, może pomilczenia. ale z kimś. a potem znowu za jakiś czas muszę uciec do swojej przestrzeni. wiosną ta przestrzeń to kwitnący sad, albo las budzący się do życia po zimie. czasami ta przestrzeń, to książka, koc i dobra herbata. innym razem kąpiel i marzenia. a najpiękniejsze jest to, że w tej mojej samotnej przestrzeni zawsze ktoś mi towarzyszy. razem milczymy, razem marzymy. a czasem rozmawiamy. w ciszy. i wiem dlaczego tak bardzo potrzebuję tej przestrzeni - bo tam zawsze czeka na mnie dobry Bóg, gotowy by naładować moje baterie tak szybko wyczerpujące się w pogoni życia.

czwartek, 16 kwietnia 2009

deficyt zaufania

no proszę, jak ten czas leci. już mamy połowę kwietnia. i wiosna przyszła... uwielbiam wiosnę. jest coś niesamowitego w tej właśnie porze roku. ubolewam jedynie, że na skutek zmian klimatu nie jest to już taka wiosna, jak kiedyś (no teraz to zabrzmiało jak wyznanie staruszki!).
czy kiedy ktoś wyraża chęć pomocy, to od razu widzimy w tym jakieś drugie dno? czy podejrzewamy, iż ma zamiar z tego coś mieć dla siebie? słyszałam ostatnio, że w polsce nie można być dawcą nerki, jeśli nie jest się spokrewnionym z osobą potrzebującą, albo nie ma się z nią bliskiej więzi emocjonalnej. przyczyna takiego stanu leży w tym, iż nasze władze zakładają, że ktoś obcy będzie chciał na tym zarobić. w ten sposób chronimy się przed handlem organami. i w ten sposób pozbawiamy wiele osób szansy na normalne życie... przykre jest to, że tak często zakłada się, że człowiek ma złe zamiary i na pewno robi wszystko interesownie. podobno niektórzy nasi rodacy mieszkający za wielką wodą uważają, że amerykanie są naiwni i głupi, bo wierzą w dobrą wolę drugiego człowieka. ciekawe, że jedno społeczeństwo potrafi podchodzić do człowieka z założeniem, że ten ma dobre intencje, a drugie od razu węszy wszędzie podstęp.
myślę sobie, że naciągacze i ludzie szukający szybkiego zysku byli, są i będą. tylko czy bardziej korzystamy na sytuacji, w której wszyscy najpierw jesteśmy podejrzani o złe zamiary? w naszym kraju przeszczepy nerek od żywych dawców stanowią 2%, w usa - 50%. może czasem warto dać ludziom kredyt zaufania?

czwartek, 19 marca 2009

czy wiesz, czego chcesz?

coraz częściej zauważam, że większość ludzi nie do końca wie, czego chce. kiedy się spotykamy i pytamy kogoś, czego chciałby się napić, odpowiedź zwykle brzmi "obojętnie". u nas w domu szybko wszyscy się przekonują, że takiego napoju nie serwujemy. nie posiadamy również potrawy "obojętnie". można powiedzieć, że to bzdura i co to ma do świadomości, czego chcemy. ale właśnie ma. i to całkiem dużo. niezdecydowanie jest problemem naprawdę powszechnym. nie wiem z czego wynika - czy niechęci do brania na siebie odpowiedzialności za podjęte decyzje? czy może z czegoś całkiem innego. faktem jednak jest, że o ile nieumiejętność wyboru napoju nie przeszkadza aż tak bardzo w życiu, to już niezdecydowanie w sprawach poważniejszych znacznie je utrudnia. Pan Jezus bardzo często zadawał ludziom pytania na pozór absurdalne - pytał chorych: "co chcesz, abym ci uczynił", albo "chcesz być zdrowy"? i może się wydawać, że te pytania są bez sensu. ale tak nie jest. bo czy naprawdę wiem, czego chcę? i czy nie boję się podjąć decyzji i przyjąć na siebie wszystkie jej konsekwencje? czasami nie mam pojęcia, co chciałabym zjeść czy czego się napić. ale w kwestiach własnego życia, jego kierunku i celu jestem bardzo zdecydowana. może jest to trochę droga pod prąd. ale o ileż ciekawsza niż pływanie z nurtem za wszystkimi, bez własnego zdania. zamiast się bać, że ktoś mnie wyśmieje, bo nie robię tak jak wszyscy, wolę się cieszyć przygodami, jakie czekają na mnie każdego dnia.
a poza tym, to przecież wcale nie jest "obojętne" - gdyby było, to nie miałoby znaczenia, czy pijemy wodę, czy olej silnikowy.

czwartek, 12 marca 2009

...

myśl
jedna wśród milionów
cicha, delikatna
łatwo ją zgubić
wraca
a w niej Ty
nie chcę jej stracić
w natłoku innych
zatrzymuję się i słucham
Twój głos taki miły
chcę tak trwać
w tej myśli
w Tobie

środa, 11 marca 2009

raz jeszcze o telefonie

koncepcja telefonu do Boga (patrz poprzedni post) jest też dosyć wygodna - można mówić ile się chce (albo na ile pozwala nagranie) i nie martwić się, że ktoś nam odpowie. czasami łatwiej jest wylać z siebie wszystkie żale, frustracje i potrzeby i nie musieć wysłuchiwać ile z tego możemy sami zmienić. możemy też zarzucić Boga naszymi pretensjami o zło na świecie, tragedie i niesprawiedliwość. nie ma obawy, że odpowie i pokaże jak jest naprawdę. a gdybyśmy tak dla odmiany posłuchali, co On ma do powiedzenia? gdybyśmy pozwolili Jemu mówić do nas, do naszego życia? zbyt duże ryzyko? a może gra warta świeczki?

poniedziałek, 9 marca 2009

telefon do Boga

podobno w Holandii można zadzwonić do Boga. oczywiście nagrywa się na pocztę głosową.... ciekawe, że ludzie wymyślają tak różne rzeczy, żeby dotrzeć do Boga (i żeby zrobić kasę na bliźnich). lubimy sobie komplikować życie. wolimy mieć pośredników, próbujemy na różne sposoby zakłócić przepływ informacji od nas do Boga. a przecież On zrobił ze swojej strony wszystko, żeby dotrzeć jak najbliżej nas. dał nam swojego Syna... wystarczy szczerze się do Niego zwrócić. nie trzeba mieć specjalnego telefonu, grupy pośredników, pięknego słownictwa, czy wyuczonej regułki. jedyne co jest potrzebne, to szczere pragnienie dotknięcia się tego, który zna mnie lepiej niż ja sama. jedno słowo i On już jest. słyszy, ale i odpowiada. jest zawsze blisko.

niedziela, 8 marca 2009

jak cię widzą, tak cię piszą

stare, prawdziwe. a ostatnio odkryłam jeszcze jedno 'dno' tego powiedzenia - to, jak cię widzą, zależy od tego, przez co na ciebie patrzą. na pewno nasze zachowanie i sposób bycia wpływa na to, jak postrzegają nas inni. jednak okazuje się również, że widzą nas inaczej w zależności od tego, jak patrzą na siebie samych. możemy robić wszystko, żeby nie sprawić bliźnim przykrości, być miłym i przyjaznym, a i tak mogą nas odebrać inaczej. jeśli uważają się za gorszych, słabszych, czy w jakiś inny sposób odbiegających od tego, co uważają za normę, to nasze zachowanie i tak odczytają po swojemu. i wtedy 'piszą cię tak, jak wydaje im się, że ty widzisz ich'. coraz bardziej odkrywam znaczenie samooceny w naszych relacjach i życiu. im gorzej o sobie myślimy, tym trudniej jest nam funkcjonować wśród ludzi. ale również zaburzony jest nasz obraz drugiego człowieka. staramy się być kimś, kim wydaje nam się, że druga osoba chciałaby, żebyśmy byli. nie potrafimy uwierzyć, ze można nas lubić i akceptować tak po prostu. zaczynamy też oceniać innych według własnego samopoczucia, chociaż ich intencje mogą być zupełnie inne.

niedziela, 1 marca 2009

auta

już coś na ten temat pisałam, ale ponieważ ostatnio często mam okazję tę bajkę oglądać, staje się ona dla mnie źródłem ciągłych inspiracji. chociaż może nie widać tego tutaj ;) 'auta' to bajka o bardzo mądrej treści i morale. lubię historie z morałem. dzisiaj oglądając 'auta' po raz 73 chyba, zwróciłam uwagę na kolejną rzecz. właściwie zauważyłam ją już wcześniej, ale dzisiaj jakoś tak szczególnie wyraźnie. kiedy główny bohater odkrywa, co znaczy przyjaźń i środowisko, które wspiera, nagle wszystko, co do tej pory nim kierowało, przestaje mieć znaczenie. już nawet nie chce mu się ścigać i wygrywać, a jeszcze niedawno stanowiło to jedyny cel jego życia. i gdy okazuje się, że ci przyjaciele pojawiają się przy nim w tym ważnym dla niego momencie, dostaje skrzydeł. jedzie jeszcze lepiej niż we wszystkich dotychczasowych wyścigach. a na koniec dokonuje wyboru, który choć nie daje mu zwycięstwa w wyścigu, czyni go prawdziwym bohaterem. bajka? może i tak. ale prawdziwa. 'żelazo ostrzy się żelazem, a zachowanie bliźniego wygładza człowiek' (przypowieści salomona) - umiejętność dostrzegania ludzi wokół nas i uczenie się od nich czyni nas zwycięzcami, nawet jeśli na mecie nie będziemy pierwsi.

sobota, 21 lutego 2009

...

słyszałam ostatnio w radio dyskusję brytyjczyków na temat ich wojsk walczących w innych krajach. myślę, że tak jak i u nas w wielu miejscach ludzie ciągle się zastanawiają, czy ich armie powinny angażować się w konflikty zbrojne za granicami swojego kraju. nie chcę zabierać głosu w tej sprawie, bo nie jest ona ani łatwa, ani oczywista. w zasłyszanej dyskusji uderzyło mnie jedno stwierdzenie: 'dlaczego mamy umierać za innych? za ich prawo do lepszego życia?' wcale nie chcemy umierać za innych. wystarczająco trudno jest walczyć o siebie, dlaczego jeszcze zajmować się innymi? niesamowite jest, że chociaż w historii ludzkości wielu poświęciło się dla innych, dla większości z nich wzorem i przykładem do naśladowania był ten, który umarł za wszystkich i za każdego - Jezus Chrystus. poznanie Go i zrozumienie Jego postawy sprawia, że chcemy się do Niego upodabniać. stajemy się lepsi. nie sugeruję, że to przykład Jezusa powinien przyświecać armiom. nie o to chodzi. chodzi o każdego z nas i nasz stosunek do świata, w którym żyjemy. do ludzi, którzy nas otaczają. im więcej w naszym życiu Jezusa, tym łatwiej dostrzec drugiego człowieka. tym łatwiej zrezygnować z własnej wygody dla dobra innej osoby.

poniedziałek, 16 lutego 2009

obejrzałam sobie właśnie kawałek odcinka serialu, który kiedyś bardzo lubiłam - jag, wojskowe biuro śledcze. nie mam pojęcia o czym był, bo włączyłam na ostatnie 5 minut, ale spodobała mi się jedna kwestia: 'gdy Bog zamyka jedne drzwi, otwiera inne'. fajne :) muszę o tym częściej pamiętać. tak łatwo jest zapamiętać się w czymś, co nie wychodzi, nie idzie po naszej myśli, czy zwyczajnie się popsuło. ciekawe jest, że jako ludzie bardziej zwracamy uwagę na to, co negatywne. jeśli 100 osób powie nam, że świetnie coś zrobiliśmy, a jedna nas wyśmieje, to skoncentrujemy się na tej jednej negatywnej opinii i ona zepsuje nam wszystko, co udało nam się dokonać. jeśli coś idzie nie tak, to od razu się zniechęcamy i zaczynamy myśleć, że generalnie wszystko jest bez sensu i nic nam się i tak nie uda. nie potrafimy dostrzec drzwi nowych możliwości. wpatrujemy się tylko ciągle w te, które nam właśnie zatrzaśnięto przed nosem. a może te nowe drzwi prowadzą do czegoś lepszego, ciekawszego? pewnie, możemy się bać, że to, co kryją jest straszne. ale nie przekonamy się, dopóki nie sprawdzimy. a jeśli to Bóg je otwiera, to mogą jedynie poprowadzić nas do nowych lepszych możliwości. tylko żebyśmy potrafili się w końcu oderwać od tych zamkniętych.

czwartek, 12 lutego 2009

gadu-niegadu

dzisiaj mamy dostęp do bardzo wielu środków komunikacji. ludzie nie wyobrażają sobie życia bez telefonów komórkowych. internet i wszelkiej maści komunikatory to chleb powszedni młodzieży, choć nie tylko. listy pisane odręcznie odchodzą do lamusa, stają się sztuką i to zanikającą. a mimo to tak ciężko jest się nam porozumieć. im więcej sposobów komunikacji, tym trudniejszy kontakt z drugim człowiekiem i większa izolacja. to, co miało pomgać w porozumiewaniu się zaczyna stanowić sposób na odcięcie się od ludzi. bo niby wymieniamy wiadomości, piszemy smsy, ale w skrótach i 140 literowych tekstach tak łatwo jest się ukryć. nic nie zastąpi osobistego kontaktu, rozmowy, wymiany spojrzenia. boimy się pokazać swoje prawdziwe oblicze, ale i pragniemy bezwarunkowej akceptacji. uciekamy do techniki, by się chronić, a jednocześnie cierpimy z braku pokrewnej duszy, z którą można pogadać ale i pomilczeć twarzą w twarz.  

chaos

ostatnio mam wrażenie, iż otacza mnie ciągły chaos. i nie potrafię sobie z tym poradzić. w chaosie i w hałasie ciężko jest się skupić, usłyszeć własne myśli. cisza jest potrzebna. mnie w tej chwili bardzo. gdy wokół jest zbyt duży hałas, gubię siebie. muszę się odnaleźć i potrzebuję do tego spokoju. tylko jak znaleźć ten spokój, kiedy nie bardzo jest możliwe wyciszenie otoczenia? spróbuję sobie na to odpowiedzieć. może się uda.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

...

wyjęci ze swojego środowiska robimy wszystko, żeby się zaadaptować do nowych warunków. staramy się żyć tak, jak dotychczas. czasami udaje się to lepiej, czasami gorzej. ale ponieważ nie jesteśmy 'u siebie', nie czujemy się do końca pewnie. nasze własne podwórko sprawia, że czujemy się bezpieczni. znamy każdy zakamarek i właśnie to 'znajome' daje nam poczucie pewności. czasami zmieniamy środowisko, miejsce pobytu, żeby poprawić sobie życie. i może zarabiamy lepiej, może życie okazuje się łatwiejsze i pewniejsze, ale nie zawsze potrafimy czuć się tam do końca pewnie. bo to nie 'nasze podwórko'. bycie u siebie, to nasza strefa bezpieczeństwa, ale i pewnego komfortu. trudno ją opuścić. życie niejednokrotnie zmusza nas do tego i wtedy dowiadujemy się o sobie wielu nowych rzeczy. w głębi serca każdy z nas wie, że nie jest u siebie, dopóki nie znajdzie tego, co wypełni pustkę, jaka znajduje się w naszej duszy. wtedy łatwiej trafić na swoje podwórko. tak zwany 'spokój ducha' sprawia, że bez względu na miejce pobytu i sytuację życiową, czujemy się pewnie i bezpiecznie. tak jest łatwiej. 

sobota, 24 stycznia 2009

obserwacje

ostatnio oglądałam (jak chyba wiele osób) zaprzysiężenie nowego prezydenta naszego wielkiego brata zza wielkiej wody. wydarzenie ważne to fakt. ale ciekawie jest obserwować to w kraju, w którym to się dzieje. ludzie tutaj bardzo cenią sobie swoją wolność. w niektórych przypadkach osiąga to nawet rozmiary absurdu niezrozumiałe dla ludzi z innych krajów. ale zaciekawiło mnie jedno - ich stosunek do swoich przywódców. jeżeli nawalają, nie mają skrupułów żeby to zamanifestować. ale jeżeli popierają kogoś, to też to pokazują. nie boją się wyrażać krytyki, ale też nie obawiają się entuzjastycznie okazywać swojego poparcia. często śmiejemy się z ich patriotyzmu, jaki manifestują w swoich filmach, w których ratują świat. ale oni naprawdę są dumni ze swojego kraju. i chociaż przejskrawione, niektóre postawy są chyba warte naśladowania. 

wtorek, 13 stycznia 2009

teatr jednego aktora

wydaje mi się, że czasami myślimy, iż życie to teatr jednego aktora. niby funkcjonujemy wśród ludzi, ale w wielu sytuacjach odsuwamy się, nieraz nawet izolujemy. wydaje nam się, że nie musimy, albo zwyczajnie chcemy dać sobie radę sami. jest nawet takie powiedzenie: 'umiesz liczyć - licz na siebie'. przyczyną najczęściej jest rozczarowanie ludźmi i ich postawami, zwód w przyjaźni czy związku. odsuwając się chcemy się chronić przed kolejnym zranieniem, unikamy bólu. ale życie nie jest teatrem jednego aktora. potrzebujemy ludzi - jedni tylko paru osób, inni tłumów. ale potrzebujemy mieć kogoś bliskiego. przyjaźń jest niezmiernie istotnym elementem naszego życia. to prawda, że wymaga od nas zaangażowania, ale jest to koszt, który warto ponieść. izolując się sami okradamy swoje życie z wielu wspaniałych przeżyć. być może unikamy bólu związanego z relacjami międzyludzkimi, ale nie wyeliminujemy go całkowicie z naszego życia. przyjaciele pomagają nam przetrwać trudne chwile. potrafią nam powiedzieć, że to co robimy jest złe. dają siłę, by iść do przodu i osiągać marzenia. pomagają dostrzec to, co naprawdę się liczy. człowiek orkiestra może i zbiera wiele oklasków, ale kiedyś trzeba zejść ze sceny. dobrze, gdy za kulisami są ludzie, dla których bardziej liczy się to, co jest w nas, niż to co potrafimy robić.

środa, 7 stycznia 2009

podróże kształcą

że podróże kształcą niby wszyscy wiemy. ale jak każde powiedzenie z czasem staje się pewnym powtarzanym sloganem i nie zawsze w pełni je rozumiemy i przyjmujemy. dzięki podróżowaniu poznajemy nowych ludzi, różne kultury, tradycje, zwyczaje i życie. niby ci sami ludzie - mają z reguły dwie ręce, dwie nogi i głowę, a jednak tak odmienni. ta różnorodność jest piękna. a jej poznawanie uczy nas pokory i dystansu do samych siebie. stajemy się bardziej wyrozumiali, ale też lepiej poznajemy to, co tkwi w nas. dobrze, gdy możemy podróżować i w ten sposób zmieniać sieie i poszerzać swoje życie. ale to wymaga od nas otwarcia na to, co jest w tych wszystkich miejscach, które odwiedzamy. bo przecież można pojechać do innego kraju i kompletnie nie zwracać uwagi na to, jak inaczej ludzie tam żyją. 
ale nie zawsze jest nam dane podróżować. czy to znaczy, że w takim wypadku nie możemy stawać się bardziej otwarci i wyrozumiali? myślę, że nie. jeśli zadamy sobie trud poznania drugiego człowieka, to również odbędziemy podróż. podróż poza granice swojego ja. a tam jest ogromny i niezmiernie interesujący świat przepełniony ciekawymi ludźmi i ich historiami. możemy się od nich wiele nauczyć. 

piątek, 2 stycznia 2009

senne rozmyślania

każdy człowiek ma potrzebę bycia potrzebnym. brzmi kiepsko, trochę takie masło maślane, ale to prawda. nie chcemy być wykorzystywani, ale chcemy być potrzebni. to daje nam poczucie akceptacji i przynależności. rola piątego koła u wozu raczej średnio nam odpowiada. no bo kto chciałby ciągle być zbędnym meblem? czasami mimo naszych starań i świadomości, że wszystko co robimy jest dobre i ptrzebne i tak czujemy się niepotrzebni. to boli. ale i tak wiemy, że nie będziemy w stanie postępować inaczej. czy w takim razie można się pogodzić z tym ucziuciem? może trzeba próbować? a może z czasem coś się zmieni? może to, że tak się czujemy jest jedynie wynikiem naszego kiepskiego samopoczucia lub zmęczenia? a może zwyczajnie jesteśmy egoistyczni i ciągle chcemy doświadczać wdzięczności? nie mam pojęcia. i jestem zmęczona. może jak się wyśpię to coś wymyślę...