środa, 31 grudnia 2008

życzenia

siedzę sobie właśnie przed komputerem, za oknem piękne słońce i około 15 stopni. miła odmiana. za 25 minut wszyscy znajomi będą świętować nowy rok. my za kilka godzin. czas płynie swoim rytmem. zawsze tak samo, bez względu na to, co chcielibyśmy z tym zrobić - on i tak robi swoje. nie jesteśmy w stanie uciec przed jego upływem. nawet zmieniając strefy czasowe. zatem cieszmy się tym, co jest nam dane. dostrzegajmy uroki chwil, przemijające momenty. zachwycajmy się przyrodą i drobnymi rzeczami, które w pędzie życia tak łatwo nam umykają. zauważajmy siebie nawzajem, okazujmy sobie więcej zrozumienia i ciepła. tego życzę nam wszystkim w nowym roku... 

poniedziałek, 22 grudnia 2008

przeprowadzki

to niesamowite ile człowiek gromadzi w życiu różnych rzeczy - czasami całkiem niepotrzebnych. jesteśmy właśnie w trakcie wyprowadzki i przy okazji pakowania robimy porządki wśród naszych nagromadzonych 'skarbów'. okazuje się, że większość z nich jest zupełnie niepotrzebna, a niektóre to zwyczajne śmieci. są też takie, które w pewnym sensie są częścią nas - to pamiątki rodzinne, zdjęcia, drobiazgi, które w domu tworzą atmosferę i dają pełnię. bez nich wnętrze wygląda pusto i już nie jak 'nasz dom'. chyba trochę podobnie jest w życiu. przez lata gromadzimy cały bagaż przeżyć, kontaktów, znajomości i przyjaźni. nabieramy nawyków, przejmujemy zwyczaje i tradycje. wiele z tego jest dobre. kształtuje nas, czyni takimi, jakimi jesteśmy. ale jest też zbędny bagaż - śmieci, które nie tylko niepotrzebnie nas obciążają, ale mogą również nas osłabiać, męczyć, czasami niszczyć. może warto w życiu też zorganizować takie 'pakowanie'? nowy rok dla wielu jest pretekstem do podejmowania nowych zobowiązań, składania obietnic. zamiast tego może spróbować takiej wewnętrznej przeprowadzki - do nowego roku. przejrzeć wszystko, co nagromadziliśmy w swojej duszy i umyśle. wyrzucić śmieci, pozbyć się obciążającego nas bagażu przeszłości, niewłaściwych relacji. i wprowadzić się do nowego roku lżejszymi i dzięki temu szczęśliwszymi. czy tak się da? warto spróbować

wtorek, 16 grudnia 2008

nadchodzi przygoda

bardzo lubię filmy przygodowe, o poszukiwaczach skarbów, odkrywcach różnych tajemnic. wczoraj oglądaliśmy 'skarb narodów', już co prawda po raz kolejny, ale i tak przyjemnie się oglądało. ciekawa sprawa z takimi poszukiwaczami czy odkrywcami. mają cechę, która musi im pomagać w osiąganiu marzeń. ta cecha to gotowość próbowania czegoś nowego. w 'skarbie narodów' jest taka scena na końcu, w której odkrywają wreszcie skarb. wchodzą do sali, w której zgromadzone są różne bardzo cenne rzeczy. oświetlają to wszystko światłem pochodni, a zatem widok jest ograniczony. i nicolas cage podchodzi do kamiennego murku, w którym wydrążona jest niecka wypełniona płynem. sprawdza co to za płyn i możemy się domyślić, iż stwierdza, że jest to coś, co się pali, bo natychmiast zanurza w owym płynie pochodnię. znalazł włącznik światła! płyn wypełniał takie niecki na dużym obszarze i zapalony natychmiast rozświetlił potężną salę wypełnioną niezmierzonymi skarbami. i właśnie w momencie, gdy zanurzał tę pochodnię pomyślałam sobie, że poszukiwacz przygód nie ma oporu przed takim czymś. bo od razu myśli, że może to zaprowadzi go dalej. pomoże odkryć coś nowego, pomoże znaleźć się bliżej celu. ktoś inny zastanawiałby się, czy to nie wybuchnie, czy to nie spowoduje jakiejś katastrofy. poszukiwacz przygód jest gotowy stawić czoła nowemu wyzwaniu, byle tylko posunąć się o krok do przodu. bycie zachowawczym na pewno sprawia, że jest bezpiecznie (w pewnym sensie - na wiele spraw i tak nie mamy wpływu). ale to trochę tak, jak pływanie w kałuży - jest woda, utopić się ciężko, ale jaka z tego satysfakcja? życie też może być przygodą i wcale nie trzeba od razu szukać skarbów templariuszy (choć pomysł bardzo kuszący). wystarczy dać sobie szansę i czasami zaryzykować. nie bać się każdego nowego kroku, nowej rzeczy. nowe wyzwania niosą ze sobą nowe problemy, ale rozciągają nas i pomagają zbliżyć się do osiągnięcia pełnego potencjału jaki drzemie w każdym z nas. bo prawdą jest również to, że nie wszystko to, co daje nam poczucie bezpieczeństwa faktycznie jest bezpieczne. wydaje się nam, że nasza praca, dom czy mieszkanie, miejsce w którym żyjemy zapewnia nam stabilizację i czujemy się w tym bezpiecznie. zmiana jednej z tych stałych przeraża i powoduje zlot najgorszych myśli w naszej głowie. ale to wszystko kwestia perspektywy. czasami życie samo stawia nas w sytuacji, w której zostajemy pozbawieni tego, co dawało nam poczucie bezpieczeństwa. i wtedy musimy się jakoś z tym zmierzyć. rozbudzając w sobie poszukiwacza przygód możemy łatwiej znieść takie trudności, a nawet odnaleźć w nich pozytywne strony. bo nie wiemy, czy gdy zanurzymy pochodnię to przed nami nie wyłoni się sala wypełniona skarbami? po co oczekiwać tragedii? lepiej szukać skarbów :)

sobota, 13 grudnia 2008

pakowanie

zbliżają się święta i większość ludzi zaczyna ogarniać przedświąteczna gorączka. i chyba jest to normalne :) chociaż jak wczoraj pokazała jedna reklama - święta cieszą tylko w rodzinie. smutne, że tak wiele osób wcale nie lubi świąt, bo dla nich kojarzą się z samotnością. przypominają o tym, że ich życie nie do końca jest takie, jak być powinno...
a u nas też nie ma przedświątecznej gorączki. za to jest pakowanie. nie będziemy w tym roku mieli choinki, ani dekoracji świątecznych. są pudełka, ale to nie prezenty, tylko nasze książki, talerze... zaczynam się zastanawiać, czy to będzie nasza rodzinna tradycja? bo to już drugi raz wyprowadzamy się na święta! ale to co jest najważniejsze, to fakt że mamy siebie. i chociaż nie będzie choinki, a dom nie będzie pachniał jabłkami i cynamonem, to święta będą wspaniałe. bo będziemy razem. dziękuję Bogu, że dla mnie święta zawsze były i są szczególne, piękne i rodzinne. gdyby jeszcze spadł śnieg...

post nieco dziwny

chciaż sprawa dotyczy krajów bardzo od nas odległych i tak postanowiłam to tutaj zamieścić, bo internet to rzecz fascynująca i nigdy nie wiadomo, kto i gdzie trafi na ten wpis.
nasi przyjaciele z australii poszukują pewnej kobiety, aby poinformować ją, że jej dzieci - blźniacy - mają się dobrze i są w kochającej rodzinie. oto link do blga, który o tym informuje:
może się uda :)

sobota, 6 grudnia 2008

grudniowe refleksje

grudzień jest ciekawym miesiącem. najpierw barbórka, potem mikołaj, święta, sylwester. a w międzyczasie mnóstwo imienin lub urodzin krewnych i znajomych. przynajmniej tak jest u mnie. ale zaczyna się, jak każdy miesiąc dniem pierwszym. i właśnie pierwszego grudnia były urodziny mojej mamusi. niestety nie możemy ich razem obchodzić, bo nie ma jej wśród nas już prawie od ośmiu lat. ostatnio to właśnie skłoniło mnie to pewnej refleksji. przypomniały mi się wszystkie sytuacje związane z jej odejściem. pojawił się smutek, ale nie ma żalu.... zastanawiałam się dlaczego? kiedy spotyka nas tragedia, szczególnie kiedy tracimy kogoś bardzo bliskiego i kochanego, żal jest uczuciem bardzo naturalnym. niejednokrotnie połączonym z pretensjami do Pana Boga. z czasem ból i smutek trochę maleją, ale żal często pozostaje. jesteśmy obrażeni, że Bóg pozwolił na taką tragedię. rzucamy Mu w twarz: 'jak taki dobry Bóg mógł pozwolić na takie coś'. i idziemy przez życie ciągle źli na Stwórcę obwiniając Go za nasze nieszczęście. myślę, że Wielki Bóg w swojej niezmierzonej miłości i wiedzy rozumie to doskonale i wcale się temu nie dziwi. tylko chyba przykro Mu, że nie potrafimy zobaczyć tej sytuacji trochę inaczej. kiedy zmarła moja mamusia nie rozumiałam dlaczego tak się stało. było to nagłe, niespodziewane. wszyscy byliśmy zaskoczeni. ale w całej tej sytuacji wiedziałam, że nie chcę ani sekundy przeżyć bez Boga, bo wtedy na pewno nie dam sobie rady. pytałam Go dlaczego jej nie pomógł. i nadal tego nie wiem. ale wiem, że pomógł mnie - dał mi siłę, by żyć dalej, by wspierać tatę i babcię. łatwo jest obrazić się na Boga i obwinić Go za wszystko. tylko odwracając się od Niego zostajemy sami na placu boju. a ja wiem, że nie chcę przeżyć ani chwili bez Jego obecności. żyjemy w świecie będącym konsekwencją grzechu i musimy mieć tego świadomość. ale to od nas zależy, czy będziemy przedzierać się przez trudności życia codziennego i sytuacje, jakie nas spotykają, sami obrażeni na Boga, czy pozwolimy Mu iść obok nas dając nam odwagę i siłę na każdy dzień.

obserwujący

chciałam sprawdzić ile osób śledzi mojego bloga i po odkryciu stosownej aplikacji pomagającej w tym właśnie, natychmiast ją sobie zainstalowałam. okazuje się jednak, że jedyną osobą obserwującą moje pisanie jest.... mój mąż! to się nazywa wsparcie!!!

czwartek, 4 grudnia 2008

ścągnięte

przeczytałam dzisiaj na blogu, którego jestem wierną fanką, coś co bardzo mi się spodobało. postanowiłam to przytoczyć.
pewien rabin napisał, że nigdy nie wychodził z domu bez specjalnych kartek umieszczonych w obu kieszeniach spodni. w jednej kieszeni na kartce było napisane: "jestem tylko prochem". w drugiej kieszeni napis na kartce mówił: "ale dla mnie to wszystko zostało stworzone".
genialne

środa, 3 grudnia 2008

jak sobie pościelesz...

przysłowia chyba troszkę wyszły z użycia. a jednak czasami warto je sobie przypomnieć. jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. co to znaczy? to znaczy, że sami często determinujemy to, jak wygląda nasze życie. na pewno nie mamy wpływu na okoliczności, w jakich funkcjonujemy. ale swoimi decyzjami, a także swoim spojrzeniem na życie sprawiamy, że żyje nam się lepiej albo gorzej. nawet lekarze stwierdzają, że pacjenci, którzy wierzą w wyzdrowienie, mają większe szanse na powrót do zdrowia. ci, którzy się poddają i rezygnują, zwykle szybciej podupadają na zdrowiu i rzadko zdrowieją.
różne sytuacje życiowe, zranienia, zawody, rozczarowania powodują, że przestajemy oczekiwać czegoś dobrego. wydaje nam się, że jeśli z góry założymy wersję pesymistyczną, wówczas nie będziemy mieli okazji się zawieść, rozczarować. i powoli zaczynamy przez takie okulary patrzeć na całe swoje życie. nie oczekujemy, że nam się poszczęści i dostaniemy podwyżkę, nie wierzymy, że uda nam się coś osiągnąć. i właściwie w ten sposób od razu stawiamy się na pozycji przegranej. nie chcę tutaj stwierdzić, że swoją wiarą, bądź niewiarą jesteśmy w stanie zmusić szefa do przyznania nam podwyżki. ale coś w tym jest. jeśli w swojej głowie zakładasz, że i tak się nie uda - raczej na pewno się nie uda. jeśli w swoich myślach przegrałeś - to przegrałeś. pozytywne nastawienie i oczekiwanie dobrych rezultatów sprawia, że zwiększamy swoje szanse na osiągnięcie sukcesu. strach przed rozczarowaniem i bólem powoduje, że wolimy zadowolić się czymś gorszym, porażką. wydaje nam się, że w ten sposób chronimy siebie. tylko, że w ten sposób okradamy się z wielu wspaniałych przeżyć. kiedy idziemy do restauracji i zamawiamy jakąś potrawę to z reguły dostajemy to, co zamówimy (chyba, że restauracja jakaś nie teges). i jeśli zamówimy coś najmniejszego, najtańszego i najmniej smacznego - nie dostaniemy propozycji szefa kuchni za najwyższą cenę. i chociaż w życiu nie możemy "zamówić" sobie wszystkiego, to jednak nasza postawa ma ogromne znaczenie. nie oczekując nic dobrego, nie możemy się spodziewać, że coś dobrego nam się przytrafi. może czas zacząć bardziej optymistycznie patrzeć na życie i oczekiwać również tych dobrych rzeczy?

wtorek, 25 listopada 2008

o przyjaźni

oglądaliśmy dzisiaj komedię. była niezła, chociaż odrobinę męcząca. ale pokazała, a może przypomniała mi jedną ważną rzecz. to, jakimi ludźmi się otaczamy, kształtuje nas. jeśli przebywamy wśród ludzi, którzy nie do końca nas akceptują, nie okazują nam szacunku, miłości, nie doceniają nas, to ciągle staramy się zrobić wszystko, żeby jednak być dla nich wystarczająco dobrzy. nie jesteśmy sobą, tak bardzo się staramy, że zaczynamy przybierać role, które mogłyby nam pomóc zostać zaakceptowanymi. tracimy swoją tożsamość, gubimy siebie, męczymy się. jeśli natomiast nasze otoczenie dostrzega naszą wartość, akceptuje i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, wówczas rozkwitamy. pozostajemy sobą, nabieramy ochoty, by zmieniać w sobie to, co faktycznie jest złe. mamy siłę by stawać się lepszymi, bo ktoś w nas dostrzega wartościowego człowieka. mówi się: 'pokaż mi, co jesz, a ja ci powiem, jakim jesteś człowiekiem' (albo coś w tym stylu). można też powiedzieć: 'pokaż mi swoich przyjaciół, a ja ci pokażę twoją przyszłość'. ludzie nam najbliżsi pomagają nam albo rozkwitnąć, albo zwiędnąć. a to determinuje, czy nasza przyszłość jest jasna, czy też ciemna i smutna. dobrze mieć wokół siebie wartościowych ludzi. dzięki nim jesteśmy lepszymi ludźmi. i szczęśliwszymi.

poniedziałek, 24 listopada 2008

śnieg

dla mojego Bartka to pierwszy śnieg w jego życiu - pierwszy, który zobaczył. niesamowite jest to, że za każdym razem, kiedy wygląda przez balkon, jest zdumiony widokiem. i to jest takie piękne... i śnieg ma swój wyjątkowy urok. przykrywa szary smutny świat, który nagle wygląda tak bajkowo. nic dziwnego, że budzi nieustający podziw w małym chłopcu, który świat odkrywa całym sobą, a każda nowa rzecz jest wspaniała, niesamowita i... nowa przez długi czas :) dziecko potrafi cieszyć się czymś za każdym razem, nawet jeśli widzi to po raz drugi czy trzeci. jest tak wiele cech malucha, które chciałabym umieć odnowić w sobie. odnaleźć dawno zapomniane i zagubione radości z drobnych spraw, ufność tak szczerą i tak ogromną. stać się jak dziecko - nie jest to wcale takie łatwe... nawet jeśli i mnie cieszy biała pierzynka okrywająca świat za moim oknem.

niedziela, 23 listopada 2008

boli

są takie sytuacje kiedy mam wrażenie, że zostałam na drugi, albo i trzeci rok w tej samej klasie. rani mnie ta sama osoba, w podobny sposób, a ja ciągle tak samo to przeżywam. nie potrafię się na to przygotować, nie potrafię uodpornić i chociaż powinnam być na zawód przygotowana po wcześniejszych doświadczeniach, to i tak na nowo wszystko analizuję i trawię. i ciągle tak samo boli. a może nawet bardziej? może nadzieja, że tym razem będzie inaczej, powoduje, że ból jest bardziej dotkliwy? chciałabym umieć wznieść się ponad to. chciałabym umieć przykryć wszystko miłością. chciałabym nie czuć żalu i rozczarowania, że znowu zostałam zapomniana, odepchnięta, odsunięta na dalszy plan. i kiedy czuję się wykorzystana, potrzebna tylko wtedy, kiedy akurat nie ma nikogo innego, zastanawiam się po co to wszystko? po co się starać? po co pomagać? po co otwierać serce? i wtedy sobie przypominam, że nie robię tego dla wdzięczności. daję siebie, aby ktoś mógł zajść dalej, osiągnąć więcej, stać się kimś innym, może lepszym. tylko, że to i tak boli. a stara prawda, że wdzięczność starzeje się najszybciej, chociaż dobrze mi znana, niewiele pomaga.

środa, 5 listopada 2008

tak mało, a tak dużo

czasami tak niewiele potrzeba. nieraz trudzimy się, żeby w jakiś szczególny sposób okazać komuś swoje uczucia, szacunek, radość z posiadania kogoś tak bliskiego. i to jest miłe. pokazuje nasze zaangażowanie. ale czasami właśnie wystarczy tak niewiele. po prostu spotkanie, odwiedziny, bycie razem. to co najcenniejszego możemy sobie dać, to czas jaki jesteśmy gotowi dla siebie poświęcić. dzisiaj wszystko dzieje się szybko. szybko żyjemy i dlatego tak ważne są te wspólne chwile, kiedy razem zatrzymujemy się na moment, aby tak zwyczajnie ze sobą pobyć. to bycie utrwala przyjaźń, wzmacnia więzy rodzinne i wyraźnie mówi - zależy mi, kocham. tak mało, a jednak tak dużo. jest ktoś, kto ma dla nas cały czas, kto sam jest ponad czasem. wystarczy, że my zatrzymamy się na chwilę w tym biegu przez życie i Jemu oddamy kilka naszych cennych chwil. Jemu zależy. a nam? On kocha. a my?

piątek, 31 października 2008

wybiórcza ekologia

niedawno wiele sieci supermarketów zaprzestało dawać swoim klientom tak zwane jednorazówki (tudzież 'zrywki') w imię ekologii. niektóre nawet zaproponowały torby ekologiczne - biodegradowalne. nazwa fantastyczna, im mądrzej brzmi, tym lepsi jesteśmy ;) szkoda tylko, ze wystarczy się przejść na stoisko z owocami i warzywami, a ekologia znika jak kamfora... tam już nie ma toreb biodegradowalnych czy innych zastępujących plastikowe jednorazówki. dużo szumu, a i tak nadal zaśmiecamy ziemię. ale z przodu, przy kasach wszystko wygląda ładnie.

czwartek, 30 października 2008

mądrość i kobieta

nie żebym uważała, że to zestawienie nie pasuje ;) od dłuższego czasu znajomi mają opis na gg: 'mądrość jest jak kobieta, zawsze się spóźnia'. i za każdym razem, jak to czytam to troszkę mnie to drażni. i nie chodzi o to spóźnianie, bo ja akurat kobietą jestem i raczej się nie spóźniam. uważam spóźnianie za brak szacunku wobec osób, z którymi się spotyka. ale o tę mądrość mi chodzi. bo czy mądrość może się spóźnić? mądrość można zdobywać, można jej nabierać. sama nie przychodzi. a skoro sama nie przychodzi, to czy potrafi się spóźnić? a może to my się spóźniamy z jej zdobywaniem? a może czasami zamiast wziąć lekcję od życia, wolimy za każdym razem popełniać te same błędy? na pewno są sytuacje, w których mądrości nam brakuje i nie jest to nasza wina, ale właśnie wtedy możemy jej nabrać. uczymy się na błędach, mądrość zdobywamy przez całe życie. kobiety się spóźniają, mężczyźni też. a mądrość czeka, żebyśmy ją zdobyli.

poniedziałek, 27 października 2008

pozory mylą...

a to dla tych wszytkich, którym się wydaje, że muszą koniecznie się zmienić, żeby wyglądac, jak modelki....

poniedziałek, 20 października 2008

czy wierność jest zawsze trudna?

to pytanie zakłada, że wierność jest trudna. zastanawia się jedynie, czy zawsze.... czasami mam wrażenie, że żyję w świecie zbiorowej schizofrenii. w jednym programie telewizyjnym mówi się o polskim papieżu i wartościach, jakie chciał w swoich rodakach zaszczepić, a za chwilę podważa się podstawowe wartości, na jakich powinno opierać się nasze życie. jeżeli wierność jest trudna, to po co zawierać przyjaźnie, związki, funkcjonować w jakichkolwiek zależnościach społecznych? to pytanie spowodowało, że zaczęłam się zastanawiać nad czymś, co nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy. nigdy nie wydawało mi się, że wierność jest trudna. jest dla mnie czymś tak normalnym, jak to że oddycham. nie wyobrażam sobie żadnej głębszej więzi emocjonalnej bez wierności. nie potrafiłabym żyć nie będąc wierną swoim przekonaniom. trudna wierność? może w schizofrenicznej rzeczywistości, w której słowa odpowiedzialność, opieka, miłość są archaizmami, których nikt już nie rozumie, albo nie chce rozumieć. wspaniale jest przy okazji rocznicy powspominać i poopowiadać sobie, jakie to piękne wartości wpajał polakom papież, ale przecież życie to już zupełnie inna bajka.... schizofrenia jest chorobą. dlaczego niektórzy sami ją wybierają?

wtorek, 14 października 2008

roboty drogowe

w naszej metropolii postanowiono zrobić porządek z różnymi ulicami i trochę je ponaprawiać. okazało się, że po wyłączeniu z ruchu dwóch ulic, w mieście jest bardzo ciasno... niedawno rozpoczął się remont skrzyżowania tuż przy naszym osiedlu. w związku z tym zrobiono objazdy - sprawa zrozumiała. nagle ciche za zwyczaj uliczki naszego małego osiedla stały się świadkiem zadziwiających wyczynów kierowców. o ile przyjezdni faktycznie mogą się czuć lekko zagubieni, to jednak nie potrafię zrozumieć 'tubylców'. okazuje się, że równoległe skrzyżowanie stało się łamigłówką niezwykle trudną do rozwiązania - no bo kto powinien jechać pierwszy??? a jazda pod prąd, to przecież nic nadzwyczajnego... wystarczy wyłączyć jeden malutki element z drogi, którą poruszamy się każdego dnia i ludzie się gubią. jeździmy na pamięć i wytrąceni z rytmu nie potrafimy zareagować w podstawowych sytuacjach w ruchu drogowym. a gdy w życiu, z misternie połączonej w całość układanki zostanie usunięty jeden mały element, czujemy się równie zagubieni. a może nawet bardziej. może żyjemy też trochę na pamięć? a może wydaje nam się, że raz ułożone puzzle muszą już pozostać niezmienione? owszem można dołożyć coś nowego, ale nie usuwać. bo będzie dziura, bo zakłócimy ustalony od dawna porządek. i jak wtedy się odnajdziemy? zaczniemy jeździć pod prąd?

wtorek, 7 października 2008

zapalimy?

zakupiłam ostatnio pisemko 'bluszcz'. jest to nowy (a właściwie wznowiony) miesięcznik dla kobiet. ale nie jest to taka zwykła kolorowa gazeta dla pań. myślę, że spokojnie mogę powiedzieć, jest to pismo stanowczo wyższych lotów. publikują tam zarówno panie, jak i panowie, którzy wiele mają wspólnego z literaturą, publicystyką, historią. dużo ciekawych artykułów, fragmenty powieści, felietony. krótko mówiąc - dużo dobrego czytania. podoba mi się. chyba zostanę stałą czytelniczką.
i od razu na początek krytyka :) jeden z artykułów dotyczy palenia. napisany ciekawie i ze swadą, nawet zgadzam się z niektórymi argumentami. jednak generalnie się nie zgadzam :) nie uważam, że zakazy palenia są bezsensem. autorka radzi oddzielić dorosłych od dzieci i nie prowadzić małoletnich do miejsc, w których spotykają się dorośli ludzie. a w ten sposób nie trzeba będzie wprowadzać zakazów. o ile zgadzam się, że piwiarnia, pub czy innej maści knajpa nie jest najlepszym miejscem dla dziecka, to dlaczego mam nie chodzić do restauracji? dlatego, że mam dziecko? a może powinnam je zostawić na zewnątrz? jest taka jedna 'restauracja', w której nie wolno palić, a i dla dzieci jest specjalne miejsce. wszędzie ją można znaleźć - reklamuje się przez charakterystyczne złote łuki. tylko podobno jedzenie tam niezbyt zdrowe.... czyli co - nie zakazywać palenia w restauracjach, a zamiast tego rodziny z dziećmi niech chodzą tam, gdzie z zasady nie wolno palić. i niech nam rośnie pokolenie na 'fastfudach'... a co z dorosłymi, którzy nie palą i nie lubią dymu? nam też zostaje wielkie M :)

sobota, 4 października 2008

goooool!

wyprawa na mecz piłki nożnej kiedyś kojarzyła się ze świetną atmosferą, wspólnymi okrzykami (cenzuralnymi), śpiewem i mnóstwem wrażeń - sportowych rzecz jasna. obecnie obok tego wszystkiego dochodzą jeszcze tzw. 'kibole' i udaje im się wspaniale przyćmić wspomniane wyżej elementy. dzisiaj ulicą przejeżdżało kilka samochodów policyjnych na sygnale. wszystkie jechały w stronę stadionu. nie wiem, czy akurat był mecz, ale pewien mały chłopiec w odpowiedzi na pytanie dokąd te auta jadą, usłyszał od babci odpowiedź: 'na stadion. kibice przyszli na mecz'. ciekawe, że duża ilość policji kojarzy się ludziom głównie z meczami.... szkoda, że takie sytuacje stały się normalnością. no właśnie, co to jest normalność?

obrazy z dzieciństwa

dziś rano włączyłam telewizor i ku swojemu zdumieniu na jednym z kanałów znalazłam 'anię z zielonego wzgórza'. to ciągle jedna z moich ulubionych książek, a i wersję filmową lubię oglądać. postanowiłam przedstawić anię mojemu piętnastomiesięcznemu synkowi. podobało mu się ;) chociaż nie oglądał zbyt długo (a to akurat dobrze, bo przecież małe dzieci nie powinny oglądać telewizji!!!). te znajome obrazy przynoszą bardzo miłe skojarzenia. emanuje z nich ciepło, uśmiech, pozytywna energia. dzisiaj szczególnie uderzyła mnie rozmowa mateusza i maryli po tym jak mateusz przywiózł anię ze stacji kolejowej. maryla argumentowała, dlaczego nie potrzebują dziewczynki, na co mateusz odpowiedział: 'może ona nas potrzebuje'. wszystko w życiu traktujemy w kategoriach 'potrzebuję-nie potrzebuję'. jeśli coś jest dobre dla mnie, to pasuje. jeśli nie - to po co robić sobie kłopot? a może nie o to tylko chodzi? może obok wszystkich 'potrzebuję' czasami warto zrobić miejsce dla 'on/ona/ono mnie potrzebuje'? odkładając na bok argumenty i swoje potrzeby, dojrzeć potrzebę w drugim człowieku. to wymaga odwagi, ale i rezygnacji chociaż na chwilę z własnego ja. i nigdy nie będziemy w stanie przewidzieć, jak ogromny wpływ możemy wywrzeć na czyjeś życie. tylko czy się odważymy?

czwartek, 2 października 2008

dobre wychowanie?

zastanwiam się czy takie określenie nie stało się archaizmem.... niestety. byłam dzisiaj na pewnym przedstawieniu. mogłam się dobrze przyjrzeć widowni, bo co jakiś czas stałam na scenie (tłumaczyłam amerykanów, którzy pokazywali fantastyczne wyczyny siłowe - tacy 'strongmeni' tylko na żywo, a nie w tv). pamiętam, że kiedy w dzieciństwie chodziłam na przedstawienia, to normalne było siedzienie do samego końca i nie rozmawianie w czasie, gdy na scenie ktoś mówił. a właściwie w trakcie całego spektaklu siedziało się cicho, nawet jeśli średnio się nam podobało. dzisiaj stwierdziłam, że takie zachowanie dla wielu nie stanowi normy. wstawanie w trakcie, wychodzenie i rozmowy były dla niektórych sprawą zupełnie normalną. trochę to przykre. bo może shakespeare to nie był, ale jednak ktoś się produkował na scenie i chyba ze zwykłej przyzwoitości wypadałoby się zachować. pocieszające jest to, że wielu widzów pozostało na miejscach i nie przeszkadzało innym w oglądaniu. szkoda, że tak zwana kindersztuba jest teraz towarem deficytowym. może to wina bezstresowego wychowania? a może takie czasy nastały, że nawet gwiazdki szczycą się tym, że w życiu codniennym używają wulgaryzmów? a ja i tak będe postępować po swojemu. nawet jeśli to przestarzałe i niemodne.

wtorek, 30 września 2008

jeszcze o jesieni

dzisiaj, kiedy spacerowałam z synem zauważyłam, że w ogródkach na trawnikach pojawiły się stokrotki. to samo widziałam w zeszłym roku. nie znam się na roślinach, z biologii nigdy nie byłam mocna, a i to czego się nauczyłam już dawno poszło w niepamięć :) ale wydało mi się to dziwne. stokrotki widziałam wiosną, a tu jesienią znowu się pojawiają. stanowią taką miłą niespodziankę. pośród jesiennych kwiatów, kolorowych liści, kasztanów i żołędzi rosną sobie białe delikatne kwiatuszki. trochę tak, jakby zapomniały, że to nie ich czas. są tak malutkie, że nie zawsze można je zobaczyć. trzeba zwolnić tempo, zatrzymać się na chwilę i zachwycić pięknem otaczającego nas świata. wtedy je dostrzeżemy. podobnie jak w życiu - pędząc ciągle przed siebie w wyścigu szczurów często widzimy niewiele. wszystko wydaje się rozmyte, szare. ale gdy zwolnimy, zatrzymamy się na chwilę, dostrzeżemy stokrotki. te drobne, delikatne rzeczy, które nadają życiu smak i kolor, a na naszych twarzach wywołują uśmiech.

poniedziałek, 29 września 2008

jesienne chipsy

z reklam to się człowiek może dowiedzieć tyle o sobie i o życiu.... bo na przykład najlepiej smak jesieni utrwalić w chipsach. po co ciasto ze śliwkami? po co przetwory? chipsy o smaku grzybów w śmietanie i od razu pachnie jesienią! a co z męskim poczuciem wartości? wystarczy szampon do włosów i wyleczony łupież, a od razu facet poczuje się pewniej. a czy wyobrażasz sobie kuchnię bez stolnicy? ja tak, ale ja to dziwna jestem. no i oczywiście każda dziewczyna, która chce, żeby jej się chłopak oświadczył koniecznie musi korzystać z odpowiedniej pasty do zębów. bo nie da rady - żaden się nie oświadczy, jak zęby nie będą błyszcząco białe! (a co, jak ktoś ma żółtą kość???) gdyby nie reklamy, życie byłoby takie niepełne. i człowiek taki niedokształcony. jak to dobrze, że wymyślono marketing - i żyje się lepiej ;)

wtorek, 16 września 2008

.99

ceny z końcówką 99 nie stanowią nowości. jest to tak zwany chwyt marketingowy, który powoduje, że chętniej kupujemy produkty z taką końcówką. bo 4,99 to nie to samo co 5. ludzie pytani czy na taką cenę mówią, że to już 5 zł czy raczej 4, odpowiadają, że przecież do ciągle 4 zł.... i tutaj pokuszę się o niepopularną tezę - może gdyby matematyka była odrobinę ważniejsza w szkole i gdyby więcej się do niej przykładać, to nie wpadalibyśmy w pułapkę handlowców i nie kupowalibyśmy telewizora za 2999 tylko dlatego, że to jednak nie 3000... o ile pamiętam, to uczona nas, że w przypadku zaokrąglania ułamków to, co jest powyżej 5 po przecinku zaokrągla się do góry. dla mnie jakakolwiek cena z końcówką 99 wcale nie jest niższa - ja zaokrąglam do góry. wizualnie łatwo można ulec iluzji, ale jeśli coś się wie, to się wie i nie tak łatwo ulec chwytom marketingowym. ale może ja po prostu jestem dziwna?

poniedziałek, 15 września 2008

inny rodzaj iluzji

zaciekawił mnie tytuł w jednym z portali internetowych 'Chrystus zamiast kokainy' czy coś podobnego. chciałam zobaczyć, co to jest, ale niestety nie udało mi się odtworzyć filmu. przeczytałam jedynie nagłówek, który mówił, że ewangeliccy duchowni w slumsach gdzieś bodajże w kolumbii oferują zbawienie handlarzom narkotyków. akurat dla mnie sprawa nie dziwna. zwróciłam jednak uwagę na jeden z komentarzy - "otrzymali inny rodzaj iluzji". i to mnie zastanowiło. to prawda, że nie każdy wierzy w Boga i nie każdy musi wierzyć w Boga. zapewne wielu ludzi twierdzi, że wiara to iluzja. tylko takie podsumowanie w tym przypadku trochę mnie ruszyło. jakkolwiek dziwaczne się może komuś wydawać, że są ludzie, którzy uważają, że ich wiara i ich Bóg może pomóc przezwyciężyć nałogi i uzależnienia, czy zmienić życie, to takie podsumowanie przejścia od sprzedawania śmierci do życia dla Boga i innych wydaje mi się bardzo płytkie. bo iluzja, jaką dają narkotyki doprowadza z reguły do jednego - zniszczenia. a wiara w Boga, nawet jeśli dla kogoś jest iluzją (i nie mówię tu o fanatyzmie, ale o zdrowej i szczerej wierze) buduje, a nie niszczy, pomaga żyć, a nie zabija. stwierdzając, że tacy ludzie otrzymali tylko inny rodzaj iluzji mówimy, że właściwie to wszystko jedno, której iluzji się poddają. ale czy na pewno. bo jeśli taki handlarz narkotyków naprawdę się nawróci, wyjdzie z nałogu i przestanie pomagać innym w samozniszczeniu, to ja myślę, że to nie jest wszystko jedno. dla mnie wiara nie jest iluzją. jest moim życiem. ale jeśli ktoś nie widzi różnicy między iluzją narkotyków, a "iluzją" wiary, to może sam podlega jakiejś iluzji? tylko jakiej? a może dla niego wiara to to samo co religia, a chrześcijaństwo kojarzy się z krucjatami? może czasem warto pofatygować się i sięgnąć do źródeł, a przy okazji przyklasnąć tym, którzy zamiast siedzieć na tyłku i krytykować innych, próbują zmienić świat, w którym żyją.

niedziela, 14 września 2008

notatka o czymś

skoro już o programach rozrywkowych mowa, to oglądaliśmy wczoraj 'mam talent'. ujęła mnie wypowiedź jednej dziewczynki - jedenastolatki, która śpiewała piosenkę czesława niemena. zapytana przez prowadzącego, dlaczego wybrała piosenkę właśnie tego autora, odpowiedziała, że 'lubi, kiedy piosenka jest o czymś'. piękne. szczególnie w ustach tak młodej osoby. ja nie należę do tych, którzy bez muzyki nie potrafią żyć. owszem lubię posłuchać, ale nie muszę. muzyka nie towarzyszy mi non stop. ale ja też lubię, jak piosenka jest o czymś. dobra muzyka to jedno, dobry tekst to zupełnie inna historia. i tak jak wśród wielu tytułów tak zwanych 'tabloidów', kiedyś potocznie zwanych brukowcami oraz kolorowych magazynów i innych tytułów prasowych trzeba dobrze przebierać, żeby znaleźć wartościową lekturę, tak samo w piosenkach. wiele tekstów jest o niczym, albo odzwierciedla to, co możemy poczytać lub zobaczyć w plotkarskich programach. na szczęście są teksty ponadczasowe, jak wspomniana piosenka czesława niemena. i są ludzie, którzy dzisiaj również piszą piosenki o czymś. oby więcej było takich młodych osób, jak jedenastoletnia kamila (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam jej imię), dla których treść ciągle jest ważna.

ranking gwiazd?

stacje telewizyjne prześcigają się w tworzeniu i pokazywaniu nowych teleturniejów i programów rozrywkowych, w których gwiazdy, bądź zwykli śmiertelnicy rywalizują ze sobą w tańcu, śpiewie itp. i w związku z tym mamy również wysyp jurorów różnej maści. niedawno na jednym z portali internetowych przeczytałam, że któraś z gazet robiła ranking, kto wypłynie, a kto 'odpłynie' w nowym sezonie telewizyjnym. wśród gwiazd i gwiazdeczek byli także jurorzy nowych i starych programów. o dziwo, dla jednych zostanie jurorem okazywało się nobilitacją i 'wypłynięciem', ale już dla innych ma oznaczać 'odpłynięcie' i zejście na drugi plan w tak zwanej 'branży'. dziwne, bo zarówno jedni, jak i drudzy i tak mają od dawna ustaloną pozycję na rynku, chociaż często w swoje branży. i może wystąpienie w tv przyda im popularności, to raczej nie zmieni ich statusu gwiazdy. dlatego zastanawiam się, po co takie rankingi? i komu one mają służyć? bo pewnie komuś się przysłużą.... szkoda, że dzisiaj wszystko polega na porównywaniu się, upodabnianiu do innych. magdalena samozwaniec powiedziała kiedyś: '...a za moich czasów to każda starała się być inna. żadnej do głowy nie przyszło, aby się na kimś wzorować czy naśladować, może dlatego, że każda chciała pokazać, co ma najładniejszego, a schować to, co miała niezbyt udanego.' uważam, że warto wzorować się na innych, ale w sposób zdrowy. a ciągłe porównywanie się nie pomaga w budowaniu poczucia własnej wartości. bo zawsze znajdzie się ktoś ładniejszy, zgrabniejszy, wyższy, niższy, bogatszy, biedniejszy, mądrzejszy, głupszy... a w mediach zawsze ktoś wypłynie, ktoś odpłynie, dzisiaj 'gwiazda', jutro nikt nie pamięta, jak się nazywa. a my to wszystko oglądamy i czasami zapominamy, że to tylko telewizja.

piątek, 12 września 2008

idzie jesień

dzisiaj na spacerze z bartkiem zostaliśmy 'otoczeni' jesienią. było chłodno, wilgotno i ponuro. a gdzie złota jesień? i czy babie lato tak szybko powinno się kończyć? nie wiem, czy jest to sprawa wieku, czy zmiany klimatu, ale ostatnio pory roku mnie zaskakują swoim nadejściem. nie jestem na nie przygotowana! pory roku powtarzają się cyklicznie, a i tak potrafią mnie zaskoczyć. a co ze zmianami w życiu? niektóre nadchodzą powoli i zdążymy się do nich przyzwyczaić. ale te są rzadkością. zwykle pojawiają się nagle. i jak się z nimi oswoić? może dlatego tak trudno jest nam się dostosować, zmienić. a jednak zmiany są nieuniknione i bardzo nam potrzebne. zmieniając się żyjemy. bez zmiany jesteśmy narażeni na wegetację. gdyby tylko były łatwiejsze :)

poniedziałek, 8 września 2008

bezstresowe wychowanie

dzisiaj rano padał deszcz. w związku z tym spacer mógł się odbyć dopiero po południu. wyszliśmy sobie z bartkiem przed blok i po chwili mój syn zobaczył pierwszą kałużę... muszę tutaj nadmienić, że on wodę uwielbia. nie trudno sobie wyobrazić, co się stało potem - bartek biegiem ruszył w stronę wspomnianej kałuży i od razu wsadził w nią ręce... stwierdziłam - trudno, i tak pewnie by się wypaprał, więc nie będę się przejmować. niestety nie przewidziałam tego, co nastąpiło po chwili.... bartek z wielką radością usiadł sobie.... nie, nie obok - w kałuży! powinnam była wiedzieć, że tak się to skończy. ale cóż, nauczka na przyszłość. pozwoliłam mu więc chwilkę się pobabrać w wodzie, pobiec do następnej kałuży i tam również sobie usiąść. i tak był brudny i mokry, więc co za różnica? i wtedy właśnie nadszedł starszy pan z psem, spotkał drugiego starszego pana z psem, chyba znajomego i oczywiście nie omieszkał skomentować sytuację, której był świadkiem: 'proszę, mama pozwala się bawić w kałuży'. domyślam się, że w jego stwierdzeniu nie było dobrodusznego podtekstu: 'super chłopie, korzystaj bo masz fajnie'. było to raczej wypowiedziane z przekąsem, jak gdyby chciał powiedzieć: 'ach ci dzisiejsi rodzice. już na wszystko dzieciom pozwalają.' i pewnie nasz widok do tego skłaniał. a jednak - przecież wcale tak nie jest. nie zna mnie, ani moich metod wychowawczych. nie wiedział, co się wydarzyło przed jego pojawieniem. tak szybko wydajemy opinie i osądzamy bliźnich.... takie to proste. a ile krzywdy tym wyrządzamy? mnie jest wszytko jedno, co pan z psem, a nawet dwóch panów z psami, o mnie myśli. już nawet sobie wyobrażam, jak będą o mnie opowiadać swoim żonom :) tylko że są sytuacje, w których szybki osąd może bardzo skrzywdzić drugą osobę. a ile złego wyrządza nam samym?

niedziela, 7 września 2008

w niepamięci

znalazłam dzisiaj pewien pomnik, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. jest poświęcony 44 więźniom politycznym zamordowanym przez hitlerowców. znajduje się w takim miejscu, że trzeba albo być mieszkańcem dzielnicy, albo interesować się historią i swoim miastem. bardzo ładny i cichy zakątek, ale trochę....zapomniany. te odwiedziny sprawiły, że pomyślałam o tysiącach pomników postawionych dla dzielnych ludzi, o których często już się nie pamięta. szczytny cel, ale wkrótce zapomniane miejsce... podobnie jest z cmentarzami. uwielbiam włóczyć się po starych cmentarzach (wiem, dziwna jestem) i czytać nagrobki ludzi zmarłych na początku ubiegłego wieku, albo i wcześniej. zawsze wyobrażam sobie, jak mogło wyglądać ich życie. na tych grobach rzadko można zobaczyć kwiaty. niestety ci, którzy o nich pamiętali pewnie spoczywają już w swoich grobach... właśnie - o pomnikach szybko się zapomina. stawia się je, aby pamiętać. a tak szybko się zapomina. dobrze, że są ludzie - pasjonaci, którzy nie pozwalają nam zapomnieć. oni przypominają dlaczego stawiamy pomniki, komu i za co. oni żyją wartościami ludzi, których pamięć kultywują. i to te wartości pomagają nam ocalić od zapomnienia cennych, mądrych, odważnych i kochanych ludzi. ludzi, którzy są tacy jak my, ale w chwili próby potrafili wznieść się ponad swoje słabości. zapomniane pomniki kiedyś pewnie znikną, ale pamięć o tych, na których cześć stanęły pozostanie dzięki wartościom, którymi żyli, a które przetrwały w nas.

sobota, 6 września 2008

tajemnica tajemnic

ostatnio rozgorzała w naszym kraju dyskusja na temat filmu, którego nie rozpoczęto jeszcze kręcić. chodzi o 'tajemnice westerplatte'. nie znam scenariusza filmu, a słyszałam o nim okropne rzeczy. nie chciałabym się jednak wypowiadać na ten temat - bo skoro nie jestem obeznana z zagadnieniem, to jakim prawem.... ale zastanawia mnie jedno, dlaczego jeśli w naszym kraju ktoś próbuje odbrązowić jakichś ludzi, bohaterów, to natychmiast spotyka się z tak potężną opozycją? czy wszyscy nasi narodowi herosi muszą być ludźmi nieskazitelnymi? dlaczego nie możemy ich poznać jako tych, którzy mają swoje wady, problemy, słabości? przecież dzięki temu staliby się bliżsi, bardziej podobni do nas. a przez to może i nam łatwiej byłoby zrobić coś nadzwyczajnego? pomniki są zimne i odległe. ułomności drugiego człowieka nie powodują, że tracimy do niego szacunek, wręcz przeciwnie - zaczynamy patrzeć na niego, jak na postać z krwi i kości, kogoś kto potrafił wznieść się ponad swoje słabości i problemy, żeby dokonać czegoś wielkiego.
ciekawe, czy teraz każdy film dotyczący jakiegoś elementu naszej historii będzie dopuszczany, lub nie, przez polityków? a to chyba już kiedyś było?....

czwartek, 4 września 2008

niemoc

artystyczna, to za dużo powiedziane. ale jednak niemoc. myślę, co by tu napisać i jakoś nic mi do głowy nie przychodzi. to znaczy nic sensownego, co nadawałoby się do publicznego zaprezentowania. może dlatego, że od kilku dni próbuję wymyślić, co mogłabym kupić mężowi na urodziny i nie jestem ani o milimetr bliżej jakiegokolwiek pomysłu? a może dlatego, że zwyczajnie straciłam wątek i już do niego nie wrócę? może ja się zwyczajnie na blogera nie nadaję? nie wiem. ale uczucie niemocy jest co najmniej niemiłe.... zaglądam na blogi znajomych, u nich coś się dzieje. a ja co? dzień dobry tvn już ruszyło, a mnie ciągle brak inspiracji? (może dlatego, że nie oglądam zbyt dużo?) a dzisiaj postanowiłam zgonić wszystko na spadające gwałtownie ciśnienie atmosferyczne, co powoduje senność i zmęczenie. może jeszcze uda mi się coś ciekawego napisać. może czas niemocy minie. a może blog pójdzie w zapomnienie, jak stary pamiętnik z dzieciństwa? tyle, że pamiętnik można odkurzyć po latach przy okazji porządków lub remontów. a tutaj? hmm pewnie, jak przestanę się logować, to mnie usuną.... dobrze, ze człowiek nie jest jak komputer czy internet. chociaż wymazujemy z pamięci wiele spraw, niektóre bo zbyt bolesne, inne bo zbyt błahe. to i tak nie jesteśmy w stanie wymazać wszystkiego. pamięć ludzka zawodzi, ale czasami wystarczy jakiś drobiazg i wracają wspomnienia. a tutaj? nie korzystasz z konta - nie ma cię. dziwne...

piątek, 29 sierpnia 2008

forma dla treści

ciekawe jest to, że czasami to samo smakuje inaczej w zależności od tego, jak zostaje podane. na przykład żółty ser inaczej smakuje w cieniutkich plasterkach, inaczej w kawałkach, a jeszcze inaczej kiedy jest starty. tak samo herbata - ma inny smak w szklance, inny w kubku, a podana w eleganckiej cieniutkiej filiżance nabiera jeszcze innego smaku. nie wiem jak jest z kawą, bo nie piję. ale w przypadku herbaty tak właśnie jest (no chyba, że to tylko mnie się tak wydaje). niby ten sam płyn, a jednak czuć różnicę. u mnie w domu herbatę pija się w kubkach. ale kiedyś kupiliśmy szklankę specjalnie dla mojej babci, która twierdziła, że tylko ze szklanki można się naprawdę napić herbaty. w kubku jej nie smakowało. dla mnie odwrotnie. a cóż, o gustach się nie dyskutuje, więc i o smakach chyba też.
chociaż tutaj nie o smak, ale o naczynie bardziej chyba chodzi... w tym wypadku to naczynie sprawia, że zawartość smakuje bardziej lub mniej. ciągle to zawartość jest najważniejsza, ale jakże istotne okazuje się naczynie ją otaczające. idąc za tą myślą postanowiłam zainwestować w swoje 'naczynie' i zacząć się trochę ruszać. bo choć 'zawartość' niezmiennie cenna, to co jeśli naczynie zawiedzie? a lata płyną i naczynie już nie takie nowiutkie i błyszczące ;)

niedziela, 3 sierpnia 2008

myślenie ma przyszłość

niedawno udało mi się zamknąć się w pomieszczeniu metr na metr. chciałam się wybrać do toalety (bardzo prozaiczna sprawa), do której prowadziły jedne drzwi, a zaraz potem drugie. kiedy otwierałam te pierwsze prowadzące do małego korytarzyka, przez głowę przebiegła mi myśl, iż dzień wcześniej te same drzwi były szeroko otwarte. zwróciłam też uwagę, że przy ścianie obok owych drzwi stało wiadro i pojawiła się kolejna myśl: 'na pewno po coś tutaj stoi'. niestety nie poświęciłam tym myślom więcej uwagi i weszłam. w chwili, gdy wspomniane drzwi się za mną zamykały, naciskałam klamkę tych drugich, po to tylko by stwierdzić, że są zamknięte....i wtedy dotarło - zatrzasnęłam się! odwróciłam się i mimo wszystko spróbowałam otworzyć drzwi, przez które właśnie weszłam. bez skutku. znalazłam się w małym, ciemnym pomieszczeniu za świadomością, że pewnie ktoś mnie w końcu wypuści, tylko kiedy to będzie??? na szczęście nie mam klaustrofobii, ale szczerze współczuję wszystkim, którzy ją mają. zrobiło mi się dziwnie. ale zaczęłam się z siebie śmiać. bo jakby na to nie patrzeć sytuacja nieco komiczna :) i tak sobie pomyślałam, że jakże często przychodzą nam do głowy różne myśli i spostrzeżenia, którym nie poświęcamy wystarczającej uwagi. tyle razy koncentruję się na myślach, które są destrukcyjne i dołujące, a kiedy przez moje zwoje przebiega myśl, która mogłaby mnie przed czymś uratować, albo zwyczajnie pomóc, to ja ją ignoruję. i ląduję w małym, ciemnym pomieszczeniu z nadzieją, że ktoś mnie z niego w końcu wypuści. zaczynam walić w drzwi i w panice wołać o pomoc. a przecież wystarczyłoby zwrócić uwagę na myśl o wiaderku i coś z nią zrobić! ile energii bym zaoszczędziła? ile czasu i siły? ile klaustrofobicznych pomieszczeń mogłoby mnie ominąć... no właśnie, tylko czy następnym razem nie zignoruję sygnału, który wysyła mi mój własny mózg?

wtorek, 29 lipca 2008

:(

w niedzielę doszłam do wniosku, ze europa to kontynent smutnych ludzi.... pewnie to duże uogólnienie, ale może jednak coś w tym jest? a może to tylko wina lotniska we frankfurcie.... a może w australii jest więcej słońca i dzięki temu ludzie przyjaźniej się do siebie odnoszą? nie mam pojęcia, ale faktem jest, że tam ludzie sobie ustępują, przepuszczają się, uśmiechają do siebie, oferują pomoc wniesienia wózka po schodach na piętro... a na starym kontynencie - miałam wrażenie, jakbym wylądowała w krainie gburów - idę z dzieckiem, a pchają się że mało nie stratują. do pomocy chętnych też brakowało, a o uśmiech naprawdę trudno... szkoda. a przecież to tak niewiele - zwykły uśmiech, grzeczność wobec drugiego człowieka, prosta życzliwość. i łatwiej się żyje. i milej się żyje. czyżby na starym kontynencie wszystko się postarzało?

poniedziałek, 28 lipca 2008

home sweet home

uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca, nowe kultury, ludzi.... ale najlepiej się zawsze wraca do domu. powiedzenie 'wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej' jest bardzo prawdziwe. wspaniale jest wracać do znajomego miejsca, sprzętów które od dawna stoją na swoich miejscach, a i tak się o nie potykam, do miłego zapachu wyjątkowego dla mojego domu... ale dom to nie tylko miejsce, to przede wszystkim atmosfera, w której po prostu jest dobrze. to kochani ludzie, którzy tam mieszkają i przyjaciele, którzy często tam przebywają. dom, to moje miejsce na ziemi, bez względu na to, gdzie on będzie. bo dom tworzymy my... przynajmniej, kiedy już mamy na to wpływ...

środa, 23 lipca 2008

kwestia perspektywy


plaża, lazurowe morze, bezchmurne niebo, 28 stopni temperatura powietrza, 23 temperatura wody...... południe europy? raczej nie...
piaszczysty brzeg, spienione fale, 24 stopnie w powietrzu, 19 stopni w wodzie..... bałtyk? też pudło. 
to środek zimy w dwóch (dosyć odległych od siebie) miejscach w australii. i co ciekawe nikogo nie ma w wodzie, na plaży też... no może poza dwojgiem turystów z europy. to, co dla nas jest wspaniałą pogodą i miejscem, aby wygrzewać się na plaży i kąpać w morzu, dla australijczyków to zima. a zimą się nie kąpie. dla kogoś z naszej części świata trochę to dziwne. ale dla kogoś, kto od dziecka tak jest nauczony - to normalne. po co włazić do wody o temperaturze 19, skoro za kilka miesięcy będzie o kilka stopni cieplejsza. 
ciekawe, że jeśli od dzieciństwa funkcjonujemy w pewnym przekonaniu, trudno nam się z tego uwolnić. jeżeli wychowujemy się słysząc, że Bóg to staruszek z długą brodą i wielką laską, który patrzy na nas z góry i wyłapuje nasze upadki i przewinienia, nie jest nam łatwo uwierzyć, że tak naprawdę On nas kocha i zależy Mu na naszym szczęściu (i że wcale nie jest stary, bo przecież Bóg nie funkcjonuje w czasie tak, jak my...). żyjąc w świecie, w którym na wszystko trzeba zapracować i zasłużyć, nie potrafimy przyjąć łaski, którą Bóg ofiarowuje każdemu z nas. a jednak jest to możliwe. tak, jak można spotkać australijczyków kąpiących się w środku zimy. tylko, czy jesteśmy gotowi zaryzykować nasze przyzwyczajenia, aby poznać i posmakować czegoś innego? 

piątek, 11 lipca 2008

przeżywając marzenia

czasami wydaje nam się, że pewne rzeczy nigdy się nie wydarzą, a kiedy jedank marzenie się spełnia, nagle wydaje się to takie naturalne. kiedy całą rodzinką chodziliśmy sobie deptakiem przy operze w Sydney, z jednej strony było to niesamowite wrażenie. z drugiej - coś tak normalnego, że aż sama się zdziwiłam. szkoda mi ludzi, którzy twierdzą, że nie warto marzyć. szkoda mi ludzi, którzy uważają, że i tak w życiu wszystko jest na opak i nie ma co się łudzić. na pewno są sytuacje, które sprawiają, że zaczynamy wątpić, czy kiedykolwiek będzie lepiej. ale gdy przestajemy marzyć - przestajemy żyć. jack london powiedział słowa, które mniej więcej brzmiały tak: 'człowiek nie urodził się po to, żeby egzystować, ale po to, aby żyć'. a życie chociaż niejednokrotnie smutne, ciężkie, pełne rozczarowań i niesprawiedliwe obfituje również w radość, dobre chwile i spełnione marzenia. wyjazd do autralii to było marzenie, które wydawało się poza zasięgiem.... a jednak. siedzę sobie przy komputerze na 50 piętrze w samym centrum sydney. a przede mną jeszcze dwa tygodnie wspaniałej przygody i poznawanie innych miejsc tego pięknego kraju.  

Pan Jezus powiedział: przyszedłem, aby owce moje miały życie, i to życie w pełni. i to prawda. tylko dlaczego tak często boimy się uwerzyć Mu na Słowo? moje życie jest jednym wielkim dowodem na prawdziwość tych słów. a najlepsze jeszcze ciągle przede mną! i tyle marzeń do spełnienia....

czwartek, 3 lipca 2008

cytat

'jeśli nie jesteś gotowy się pomylić, nigdy nie wymyślisz nic oryginalnego'

wtorek, 1 lipca 2008

...

jakoś ostatnio smutno się zrobiło, to i z pisaniem kiepsko.... a teraz jeszcze szykuje się wyjazd i pewnie milczenie się przedłuży. cóż, mam nadzieję że stali bywalcy to zrozumieją i wrócą mimo wszystko. a jeśli ktoś się już zniechęcił, to trudno...
czasami są sytuacje, których nie jestem w stanie zrozumieć. z jednej strony spełniają się marzenia, z drugiej ciągle dostaje się po głowie. i niby wszystko w porządku, a jednak nie do końca. ciekawe czy kiedyś będzie mi to dane zrozumieć? do wielu rzeczy czy sytuacji udało mi się przyzwyczaić, ale do tego chyba nie potrafię. i chociaż już kiedyś sobie obiecałam, że nie będę pytać 'dlaczego?', to jednak pytanie to samo pcha się na usta....
podobno po burzy zawsze wychodzi słońce. kiedy wyjdzie moje? burza i sztorm są lepsze niż cisza na morzu, ale jak się jest w oku cyklonu, to jakoś mało to pocieszające. i niby wiadomo, że w końcu minie. i przecież nie raz już zmokłam. a jednak trudno przez chmury dostrzec błękitne niebo....
będzie dobrze....

poniedziałek, 23 czerwca 2008

zwycięzca bierze wszystko

lubię oglądać mecze. nie zaliczam się do tej grupy kobiet, dla których pewne programy telewizyjne szukały sposobów na przetrwanie euro2008. nie śledziłam wszystkich meczów, ale jestem w miarę na bieżąco. ostatnio emocjonowałam się bardzo w związku z ćwierćfinałowym meczem holandii z rosją. w grupie holandia grała pięknie i wymyśliłam sobie, że powinni zostać mistrzami. no bo skoro tak ładnie grają.... okazało się, że wyjście z grupy im nie posłużyło. z rosją grali słabo. mimo to do czasu strzelenia przez nich pierwszej (i jedynej) bramki, ciągle im kibicowałam. i nagle ta właśnie bramka, coś zmieniła w moim nastawieniu. stwierdziłam, że szkoda byłoby, gdyby rosja przegrała, bo jednak grali dużo lepiej.... i od tego momentu zaczęłam kibicować rosji!!! (cóż, kobieta zmienną jest, więc wolno mi) i cieszę się bardzo, że rosja wygrała. zasłużyli na to zwycięstwo. zapracowali na nie. może nawet sięgną po finał?
sport jest ciekawy. nieraz wydaje się, że już już widać zwycięzcę, a tu nagle....klops. i chociaż nie zawsze, to jednak zwyciężają ci, którzy walczą do końca. nie lekceważą żadnego przeciwnika i cały czas trzymają poziom. i tak właśnie trzeba żyć. nie grać poniżej swoich możliwości, ani nie lekceważyć żadnych trudnych sytuacji. i przede wszystkim nie rezygnować! nigdy, ale to nigdy nie rezygnować. tylko bez względu na wszystko trzeba zachować zasady 'fair play'! bo zwycięzca bierze wszystko, ale tylko smak sprawiedliwego i zasłużonego zwycięstwa naprawdę cieszy.

mały a propos

tej niewidzialności oczywiście. pomyślałam sobie jeszcze o jednej sprawie. tak to już bywa w życiu, że fortuna kołem się toczy. często ci dla których my jesteśmy niewidzialni, znajdują się w podobnej sytuacji - ich też ktoś nie zauważa..... sprawiedliwość? nie wiem... szkoda tylko, że skoro tak jest, to nie uczymy się na własnych błędach :)
zauważyłam też, że czasami mówimy ludziom nam bliskim, dla których raczej jesteśmy niewidzialni (albo mało widzialni i tylko od czasu do czasu) pewne rzeczy, radzimy, pokazujemy jakieś prawidłowości. ale dopiero kiedy ktoś inny powie im to samo, odkrywają amerykę. i nagle stwierdzają, jaka ta osoba jest mądra.... tylko ja wtedy się zastanawiam, czy ja nie po polsku mówię? cóż w parze z niewidzialnością chadza chyba również "niesłyszalność" :) śmieszne to wszystko.

piątek, 20 czerwca 2008

niewidzialna

kiedyś siedziałam sobie w samochodzie na parkingu przed kościołem, czekałam aż bartek się obudzi. podjeżdżały samochody, przechodzili znajomi, ale nikt nas nie widział... nikt nie spodziewał się nas tam zobaczyć. a i nikt nie wysilał się, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie siedzi sobie w samochodzie - bo i po co. to sprawiło, że pomyślałam sobie, jak to podobnie w życiu bywa. czasami jesteśmy niewidzialni - przynajmniej dla niektórych. mnie się to parę razy przytrafiło... są ludzie, na których nam zależy i staramy się zwrócić na siebie ich uwagę. nie zawsze jest tak, że nie widzą nas zupełnie. czasami nie dostrzegają naszych starań i tego, że jesteśmy zawsze obok, gotowi do pomocy. u mnie z reguły było tak, że kiedy chciałam sobie znaleźć przyjaciółkę (bo dziewczyny podobno zawsze mają takie przyjaciółki 'od serca'), to wszystko spalało na panewce. albo po przyjściu do szkoły stwierdzałam, że moje miejsce jest zajęte, przez inną. albo byłam na doczepkę - bo pojawił się ktoś inny, albo już był wcześniej. w pewnym momencie stwierdziłam, że mam dość - ileż można. i przestałam się starać. zaczęłam zwracać większą uwagę na ludzi, którzy byli w moim życiu bez względu na to, czy pojawiał się na ich drodze ktoś nowy, czy też nie. takie przyjaźnie są dużo bardziej wartościowe. a poza tym - to przecież nie ja tracę!
w shrek'u jest taka scena, kiedy wspomniany shrek wybiera się do pałacu i szuka chętnego, który poszedłby z nim i wskazał mu drogę. osioł podskakuje i krzyczy: 'ja, ja, wybierz mnie!' a shrek go nie zauważa.... nie chce zauważyć. scena śmieszna, ale w życiu bywa to raczej przykre. szczególnie kiedy tak właśnie się czujemy - machamy, krzyczymy, a i tak nas nie widzą.... szkoda, że po czasie okazuje się, iż ci ludzie o których uwagę tak bardzo się staramy, wcale nie są tego wszystkiego warci :)

piątek, 13 czerwca 2008

sędzia.....ka...tem

szkoda, że zwycięstwo nie zawsze zależy od naszej gry... bycie sędzią na pewno nie jest łatwe, ale przykro, kiedy sędzia staje się katem. może w związku z pewnym meczem są to zbyt mocne słowa... nie mniej jednak smutno, kiedy okazuje się stronniczy. nie chciałabym być sędzią. nawet w życiu tak łatwo ferujemy wyroki, oceniamy i osądzamy ludzi wokoło. a przecież w ten sposób tak szybko można kogoś skrzywdzić.

wtorek, 10 czerwca 2008

cytat

"to, jak myślisz, kiedy przegrasz, determinuje to, jak dużo czasu upłynie zanim wygrasz" - GK Chesterton
tak na czasie :)

poniedziałek, 2 czerwca 2008

cisza na morzu

ostatnio otarłam się o materiały na temat sztormów w życiu człowieka. niedługo ukażą się w formie książki (polecam, będzie to bardzo dobra pozycja). i te sztormy właśnie natchnęły mnie do zastanowienia się nad... ciszą. na morzu sztormy są bardzo niebezpieczne, ale cisza czasami może być dużo gorsza. sztorm budzi w nas pragnienie walki z żywiołem, siły by przetrwać, chęć zwycięstwa nad naturą. a cisza na morzu? jak z nią walczyć? cierpliwość szybko się kończy, a narasta frustracja, irytacja, odkrywamy w sobie cechy, których nie chcielibyśmy mieć.... łatwo jest narzekać na życiowe sztormy i właściwie jest to zrozumiałe. ale one są nieuniknione, a przy tym pomagają nam dodając siły i ucząc wytrwałości. cisza też może wykrzesać z nas dobre rzeczy, ale wydaje mi się, że częściej doprowadza do frustracji. dołuje nas fakt, że nic się nie dzieje, a jeszcze bardziej to, że nic nie możemy zrobić. niemoc i cisza... tak, jak po burzy pojawia się słońce i morze się uspokaja, cisza również nie trwa wiecznie. tylko czy w ten nowy etap wchodzimy wzmocnieni i lepsi, jak po przeżytym sztormie, czy raczej rozgoryczeni i sfrustrowani? najlepiej gdy pogoda jest stała, wiatr w sam raz, by płynąć w obranym kierunku. ale to tylko część naszej podróży, którą przeplatają sztormy, burze i czasami okresy ciszy. chciałabym z ciszy również wychodzić zwycięsko, jako lepszy człowiek...

poniedziałek, 26 maja 2008

być jak dziecko

mój prawie jedenastomiesięczny synek właśnie wszedł w etap zachwytów nad wszystkim. parujący garnek jest fascynujący, a zabawka wydająca ten sam dźwięk po raz 15 w ciągu kilku minut jest czymś niezmiernie zajmującym i wywołuje dźwięki podziwu. śmiejemy się z tego, ale jest w tym coś uroczego. zachwyca go wszystko - krzewy, kwiatki, ptaki, książki, zabawki, butelka po wodzie mineralnej, pudełko.... chyba spróbuję się od niego uczyć. bo w miarę upływu czasu, jakoś tracimy tę zdolność. wszystko wydaje nam się zwyczajne, przeciętne, znane. a przecież można inaczej. można zatrzymać się na chwilę i zachwycić wyglądem nieba, stokrotką rosnącą na przydomowym trawniku, śpiewem ptaków... i nagle życie zaczyna być bardziej kolorowe. a ja staję się spokojniejsza, bardziej wyciszona. życie zwalnia i chce się odetchnąć głębiej. nawet od niespełna rocznego dziecka można się czegoś nauczyć. trzeba tylko chcieć...

piątek, 23 maja 2008

zdecyduj się człowieku

doszłam ostatnio do wniosku, że przykładową matką polką to ja nigdy nie będę. zwyczajnie się do tego nie nadaję... jest coś, co mnie przeraża - a mianowicie to, że każdy kolejny dzień wygląda tak samo. zbyt wczesne wstawanie, jedzenie, zabawa, drzemka, jedzenie, spacer, drzemka, jedzenie, zabawa, jedzenie, jeszcze trochę zabawy, kąpiel, jedzenie i sen... (oczywiście suto przeplatane przewijaniem). to samo codziennie... chyba nie mogłabym pracować w fabryce na jakiejś taśmie produkcyjnej. ale w tym wszystkim jest pewien paradoks. niby każdego dnia to samo, a jednak mój syn dba o to, żeby czasami czymś mnie zaskoczyć. i chociaż zwykle pierwsza drzemka jest około półtoragodzinna, to od czasu do czasu trwa 'aż' pół godziny. i niestety z reguły... wyprowadza mnie to z równowagi! niby to samo każdego dnia mnie męczy, a jednak taka zmiana denerwuje. no to czego ja właściwie chcę? może to tylko kwestia czego ten element zaskoczenia dotyczy (a krótsza drzemka potrafi troszeczkę zburzyć z góry zaplanowany porządek dnia)? tylko chyba czasami podobnie jest w życiu. denerwuje nas schematyczność, ciągle te same obrazy przewijające się przed oczami. ale kiedy coś się zmieni, to od razu się jeżymy. bo przecież zakłócony został nasz odwieczny porządek - zawsze tak było, a tu nagle.... no właśnie. to czego my tak naprawdę chcemy???

wtorek, 20 maja 2008

uczniem być

ostatnio przechodziłam obok pewnego kościoła, nad którego wejściem umieszczono duży napis mówiący o ile dobrze zapamiętałam: 'bądźmy uczniami Chrystusa'. miejsce dla takiego napisu właściwe, ale... no właśnie. zaczęłam się zastanawiać, czy napis jest skierowany do osób przychodzących do tego kościoła, czy może do tych, którzy obok niego tylko przechodzą. bo jednak jest pewna różnica. jeżeli do przechodniów, którzy nie są zainteresowani, to może wzbudzić jakąś iskierkę ciekawości. może sprawić, że zaczną się zastanawiać. być może zachęci ich do refleksji na swoim życiem.
a jeśli do tych, którzy są stałymi bywalcami, to czy naprawdę trzeba im o tym przypominać? tak sobie myślę, że pewnie czasami się to przyda, ale jednak nie powinno tak być. uczniowie Chrystusa - chrześcijanie. teoretycznie każdy, kto mieni się chrześcijaninem powinien być Jego uczniem i naśladowcą. jeśli nim nie jest, to tak naprawdę nie jest także chrześcijaninem.... jeśli chodzimy do kościoła, a nie jesteśmy uczniami Chrystusa, to dlaczego tam chodzimy? uczeń charakteryzuje się tym, że ciągle się uczy, nie jest doskonały, ale dąży do tego, aby jak najlepiej naśladować swojego Nauczyciela. ale czy trzeba mu przypominać, że ma być uczniem? on tym uczniem jest z wyboru, a zatem sam chętnie poddaje się nauce i ze wszystkich sił stara się naśladować swojego Mistrza. chyba smutno musi być Nauczycielowi, jeśli ci, którzy nazywają siebie Jego uczniami, jednocześnie nie spełniają warunków bycia uczniem. bo czy to znaczy, że są nimi z przymusu? przyzwyczajenia? ze względu na to, co ludzie powiedzą?
szkoda, że tak łatwo nam przyjmować religię, ale nie chcemy przyjąć stylu życia. a chrześcijaństwo to właśnie styl życia. kiedy staje się religią, traci swój sens....

...

za każdym razem, kiedy wchodzę na swój blog, żeby coś napisać, zawsze towarzyszy mi oczekiwanie - czy tym razem ktoś doda komentarz do tego, co napisałam??? niestety w większości przypadków kończy się rozczarowaniem :( niby rozpoczynając pisanie nie myślałam o jakichś konkretnych czytelnikach, czy też o popularności. niemniej jednak gdzieś tam w głębi serca po cichutku sobie myślałam, że miło byłoby gdyby czasami, ktoś skomentował te moje wynurzenia.... cóż, widocznie jest to kolejny sposób na ćwiczenie moich postaw :) a może po prostu to pisanie nie jest aż tak interesujące? hehehe.... jednak czasami chętnie myślimy o sobie troszeczkę za dużo niż powinniśmy. a przecież miałam pisać przede wszystkim dla siebie... :)

poniedziałek, 19 maja 2008

prawie jak w filmie

wiem, że prawie robi wielką różnicę.... ale... ostatnio odwiedziłam moje rodzinne miasto. miałam tam parę spraw do załatwienia, ale znalazła się też chwila, żeby przejść się po centrum i zobaczyć, co się zmieniło. i właśnie wtedy czułam się tak, jakbym była w świecie, który nie jest moim, któremu się tylko przyglądam, jak w filmie. wszyscy się dokądś spieszyli, a ja powoli sobie szłam przyglądając się przechodniom, wystawom, kawiarniom... i wszystko jak gdyby odbywało się poza mną. dziwne uczucie. ale w pewnym sensie przyjemne. miło tak patrzeć z dystansem na otaczający mnie świat. wolno iść przed siebie, wiedząc że nigdzie mi się nie spieszy...

środa, 14 maja 2008

odrobina zazdości

ja to jednak dziwna jestem... ale to żadna nowość :) usłyszałam dzisiaj w inspirującym mnie często programie telewizyjnym, że dla niektórych odrobina zazdrości wyrażana poprzez 'drobną sprzeczkę z rzucaniem talerzami' jest jak najbardziej wskazana w związku. a ja jeszcze nigdy w męża talerzem nie rzuciłam!!! chyba coś ze mną jest nie tak? ale jak już na wstępie zaznaczyłam - w końcu ja dziwna jestem. wydaje mi się, że związek przede wszystkim należy budować na wzajemnym zaufaniu. zazdrość często wynika z braku tegoż zaufania, ale także z powodu niskiego poczucia własnej wartości (znowu to poczucie wartości..) czasami mam wrażenie, że ja to z innej bajki jestem. w jakimś innym świecie żyję. ale może tak jest. u nas w domu nie rzuca się talerzami, ale też nie ma zazdrości. wiemy dlaczego chcemy być razem i budujemy nasz związek na solidnym fundamencie. zazdrość jest chorobą i dlatego wolę jej unikać, bo jak każda choroba - niszczy przede wszystkim jej nieszczęśliwego posiadacza, a przy okazji otoczenie, które ma by ostoją i radością w tym biegu, które nazywamy życiem.

poniedziałek, 12 maja 2008

wielki człowiek w małym świecie

przeczytałam dzisiaj, że zmarła wielka kobieta - pani Irena Sendlerowa. zawsze wzrusza mnie ogromnie postawa ludzi takich, jak pani Sendlerowa. szczególnie ostatnio, może na skutek czytanych książek, bardzo dotyka mnie wyjątkowa postawa, jaką wiele osób zachowało w czasie koszmaru drugiej wojny. zastanawiam się, czy zgodnie z powiedzeniem wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych środków, czy po prostu przyzwoici ludzie, pełni współczucia i miłości wobec drugiego człowieka bez względu na sytuację potrafią stanąć na wysokości zadania. niektórzy twierdzą, że wojna potrafiła z ludzi wyciągnąć to, co najlepszego w nich było (z niektórych również to, co najgorsze...). ale czy to znaczy, że ci sami ludzie teraz byliby bardziej bezduszni i obojętni na los kogoś obok? jakoś nie potrafię tego sobie wyobrazić.... może wtedy to bohaterstwo było spotęgowane przez ogrom tragedii, jaka miała miejsce? ale i teraz są ludzie, którzy dają siebie, ratując innych. może nie przed śmiercią w obozach, ale przed śmiercią, jaką jest samotność, przemoc, brak akceptacji. ludzie wokoło umierają i potrzeba następców pani Ireny, aby ich uratować...

niedziela, 11 maja 2008

wytłumaczę się

zauważyłam, że wokoło jest wielu ludzi, którzy często się tłumaczą - a to, że garnitur założyli, albo z czegoś zrezygnowali, albo że włosy obcięli.... są sytuacje, w których należy się wytłumaczyć. ale chodzi mi o to, że niektórzy robią coś w swoim życiu - czy to drobne rzeczy, czy jakieś większe, bardziej znaczące - ale ciągle się z tego tłumaczą. tak, jak gdyby czuli się winni, albo bronili się przed jakąś reakcją (wyśmiania?). psychologiem to ja nie jestem, ale tak mi się wydaje, że chyba za dużo mamy kompleksów i brakuje nam poczucia własnej wartości. bo jeśli podejmuję jakąś decyzję, to znaczy, że jest ona dla mnie dobra i wierzę, że postępuję właściwie. a skoro tak, to po co się tłumaczyć? co komu do tego, że ja dzisiaj w garniturze chodzę? albo, że włosy obcięłam? mówi się, że tylko winni się tłumaczą. pewnie nie zawsze, ale coś jednak jest w tym powiedzeniu. tylko winni czemu? że zdecydowaliśmy inaczej niż ktoś tego oczekiwał? że ubieramy się zgodnie z potrzebą chwili? że mamy ochotę zmienić fryzurę? a może tak dla odmiany poczujmy się dumni z ładnego garnituru, nowej fryzury, czy życiowej decyzji, którą podjęliśmy i z której konsekwencjami i tak to my będziemy żyć. nie tłumaczmy się wszystkim wokoło, schowajmy te nasze kompleksy pod szafę i podnieśmy na chwilę głowę wyżej - jest wiosna, świeci słońce.... życie jest za krótkie, żeby ciągle się tłumaczyć. może lepiej popracujmy nad podbudowaniem poczucia własnej wartości i z uśmiechem nośmy ten garnitur...