niedziela, 19 lipca 2020

przyjaciel potrzebny od zaraz

ostatnio w czasie rozmowy mój młodszy syn zapytał: "a czym się różni przyjaciel od kolegi?". na co jego starszy brat od razu odpowiedział: "przyjaciel to ktoś, na kim możesz polegać". lubimy mówić, że "dzisiaj to jest inaczej", bo dzisiaj to przyjaźń jest rzadkością, że kiedyś to było lepiej. ale czy zawsze tak jest naprawdę? dzisiaj mówi się, że internet sprawił, iż coś takiego jak przyjaźń trochę zaginęło, stało się rzadkością. że ludziom łatwiej o płytkie relacje, niezobowiązujące. ale przecież zawsze tak było, że łatwiej nam być w relacji, w której nie dajemy za dużo siebie. teraz może jest to trochę bardziej widoczne, bo przez fejsbuki i inne tego typu serwisy mamy wielu znajomych i pokazujemy im tylko to, co chcemy. ale o przyjaźń zawsze trzeba było zadbać, zatroszczyć się, czasem nawet zawalczyć. czy teraz jest trudniej? a może po prostu jest inaczej?
mnie nigdy nie przychodziła łatwo przyjaźń. kiedy już była, to starałam się o nią dbać i nad nią pracować. wiele razy się zawiodłam. wiele razy była tylko na chwilę, albo bardzo jednostronna. (można powiedzieć, czy to była przyjaźń? ale dla mnie jednak była). każdy z nas potrzebuje przyjaciół. nie każdy ma siłę o nich zawalczyć. każdy pragnie bliskości. nie każdy po tym, jak się zawiódł, czy został odrzucony, ma odwagę spróbować raz jeszcze. a jednak warto. czasami trzeba przerzucić wiele piasku zanim trafi się złoty samorodek. a kiedy się już go znajdzie, to trzeba się o niego zatroszczyć. ja wiem, że życie potrafi przytłoczyć. ale jeśli coś jest dla nas ważne, to zawsze znajdziemy na to czas. w przyjaźni jest piękne to, że nie potrzebuje codziennych spotkań, bo nawet po długim czasie zaczynam tam, gdzie ostatnio skończyliśmy. jeśli pomiędzy potrafimy o siebie się zatroszczyć. nie trzeba wiele - sms, czasem telefon, a czasem zwykły uśmiech z dwukropka i nawiasu wysłany jako sygnał - myślę o Tobie. bo przyjaciel to ktoś, na kim możesz polegać, że się odezwie. że to nie będzie jednostronne. 
dbajmy o naszych przyjaciół. to oni sprawiają, że życie smakuje lepiej. 

piątek, 3 lipca 2020

dlaczego tak lubimy płakać nad rozlanym mlekiem?

to chyba angielskie powiedzenie, przetłumaczone już trochę wrosło w nasz język. skoro mleko się rozlało, to nie ma sensu nad nim rozpaczać. trzeba posprzątać i iść dalej. a jednak... tak często na tym rozlanym mlekiem płaczemy! ileż to razy po jakiejś sytuacji przeżywam przez kilka dni i w głowie odgrywam wszystkie elementy po kilkanaście, kilkadziesiąt, a może i kilkaset razy? i wracam do tego, co powiedziałam, a czego nie powiedziałam i zastanawiam się, dlaczego tego nie zrobiłam, albo zrobiłam.... i żyję czymś, co minęło. nie wróci. po co zatem to przeżywanie? "bo przecież mogłam powiedzieć to", albo "mogłam tak zareagować". no mogłam. ale tego nie zrobiłam. sytuacja minęła. skończyło się. może będzie okazja kiedyś wrócić do rozmowy, nawiązać do tematu. tylko czy wtedy zrobię to, co teraz myślę, że powinnam? czy znowu będę płakać nad rozlanym mlekiem... 

środa, 27 maja 2020

suma wszystkich strachów

strach to ciekawe zjawisko. jest naturalny i jest reakcją najczęściej na to, co nieznane czy nierozumiane. podobno są tak zwane lęki rozwojowe - czyli związane z etapami naszego rozwoju. ale jak wiele różnych lęków to lęki nabyte? 
wydaje mi się, że strach jest mocno zaraźliwy. niewiele potrzeba, żeby go "złapać", a jak już nas dopadnie, to zaczyna się szybko rozwijać. i nagle to strach kontroluje wszystkimi moimi reakcjami i odruchami. dzisiaj szczególnie jest to widoczne w naszej codzienności. ale gdzie jest granica między paranoją i paniką a zdrowym rozsądkiem? jak wyważyć swoje reakcje? trudno, kiedy ciągle tak wiele jest niewiadomych - bo strach karmi się niewiedzą, tym co nieznane. potrzebna jest jakaś przeciwwaga, coś pewnego, trwałego, na czym można się oprzeć i co jest wiarygodne. bez tego pochłonie nas strach - strach o jutro, strach o byt, strach o zdrowie, strach o... a do czego doprowadzi nas suma wszystkich tych strachów?
potrzebujemy odczuwać strach, żeby móc właściwie zareagować. ale nie możemy pozwolić, żeby stał się dominującą siłą kierującą naszym życiem. a już na pewno nie powinniśmy przerzucać tego strachu na innych. 

środa, 20 maja 2020

diabeł tkwi w szczegółach

dokładnie. tylko czemu diabeł? wiem, że chodzi o to, aby zwracać uwagę na rzeczy drobne, bo mogą mieć kluczowe znaczenie i jak coś nie wyjdzie, to będziemy wkurzeni. albo, że rzeczy z pozoru oczywiste, wcale takie nie są i jak to wyjdzie, to znowu będziemy wkurzeni, że nie zauważyliśmy. ale dlaczego diabeł akurat? czepiam się, bo myślę, że za dużo mu przypisujemy - w wielu dziedzinach. ale to na inny wpis.
szczegóły są ważne. to drobiazgi tworzą naszą rzeczywistość, nasze życie. dzisiaj jest wszędzie tak wiele uogólnień, że zapominamy, iż to właśnie te niewielkie rzeczy, te niuanse, drobne sprawy, chwile, ulotne momenty składają się na to, jak wygląda nasza codzienność. chyba nikomu nie jest obce dążenie do tak zwanego szczęścia. piszę "tak zwanego", bo ile tych dążeń, tyle definicji szczęścia. najczęściej chodzi chyba o to, żeby wszystko szło po naszej myśli i ułożyło się zgodnie z naszymi oczekiwaniami. trudne. karmieni od małego historiami o zakończeniu "i żyli długo i szczęśliwie" pragniemy to osiągnąć, ale nie wiemy za bardzo jak. bo nikt nie napisał historii o tym, jak to "długo i szczęśliwie" naprawdę wygląda. a przecież szczęście kryje się właśnie w szczegółach. w uśmiechu dziecka, które może czasami (albo i często) wkurza, ale kiedy wyciąga ręce, żeby się przytulić, to sprawia, że i ja się uśmiecham. w tym, że mam łóżko, swoje własne, w którym mogę się położyć po najdłuższym i najtrudniejszym dniu. w krzewie, który zasadziłam, a który zakwitł. w wiadomości od kogoś, kto pyta, co u mnie - bo to znaczy, że o mnie myśli. w kolacji, którą można zjeść z przyjaciółmi dzieląc się wszystkim i próbując sobie z talerzy...
to szczegóły tworzą szczęście. nawet jeśli są sztormy, trudności, wyzwania. nie istnieje "długo i szczęśliwie". ale codziennie budzi się nowy dzień, z nowymi możliwościami i nowymi chwilami, które choć ulotne, mogą się złożyć na moje małe szczęście. tylko, czy potrafię je dostrzec i się nimi cieszyć? czy zostawię te szczegóły diabłu?

piątek, 15 maja 2020

jeszcze o słowach...

słowa potrafią namalować tak piękne obrazy. od zawsze lubiłam słowa. jako małe dziecko wypowiadałam ich (za)dużo, dzięki czemu dorobiłam się przezwiska "mecenaska". tak określał mnie jeden z wujków twierdząc, że będąc taką gadułą powinnam zostać prawnikiem. nie zostałam. ale słowa lubię nadal, choć chyba mniej ich teraz wypowiadam. chciałam napisać kilka zdań na temat dzisiejszego sadzenia roślin i właśnie myśl o tym skłoniła mnie do refleksji. aby oddać sprawiedliwość temu, co robiłam i gdzie się to działo, musiałabym napisać: "posadziłam dzisiaj trzy kwiatki i krzaczek w ogródku". ale brzmi to tak prozaicznie.... tak zwyczajnie. chociaż pokazuje prawdę - sadziłam małe kwiatki i mały krzaczek w moim bardzo małym ogródku. jednak gdybym skorzystała z tego, co oferują mi słowa, mogłabym napisać coś takiego: "dziś rano postanowiłam upiększyć ogród. w donicach niedawno ustawionych w południowym narożniku posadziłam trzy piękne kwiaty, a tuż przy ogrodzeniu, na przeciwko okna salonu zasadziłam przepyszny krzak różanecznika." niby to samo, a jednak... 
słowa mogą upiększać naszą rzeczywistość. mogą. jeśli im na to pozwolimy i będziemy ich do tego używać. 
jak ważne jest to, co mówimy do innych. w mocy naszych słów jest śmierć i życie. możemy kogoś zabić słowami, stłamsić, zniszczyć. albo możemy dodać mu skrzydeł, natchnąć nadzieją, zainspirować do działania. 
upiększajmy nasz świat słowami. budujmy ludzi, z którymi rozmawiamy. czasami tak niewiele potrzeba. za dużo wokół słów, które niszczą. 

czwartek, 7 maja 2020

siła słowa

kiedy byłam mała moja mama często powtarzała mi różne "powiedzonka" - zwykle w sytuacji, gdy coś zbroiłam, coś poszło nie tak, coś chlapnęłam... i tak słyszałam: "w głuchych strzelają", "myśli-ciele", "co wolno wojewodzie to nie tobie..." i obecnie moje ulubione "myślenie ma przyszłość". kiedy je słyszałam jako dziecko, na początku nie do końca rozumiałam. dzisiaj sama powtarzam moim synom, że "myślenie ma przyszłość". 
słowa mają moc. powtarzane wystarczająco często nie tylko zapadają nam w pamięć, ale kształtują naszą perspektywę, przekonania. słowa ilustrują nasze myśli. gorzej jeśli są tylko powtarzane za innymi bez żadnej refleksji, bo ciągle mają moc kształtowania naszego życia. dzisiaj bombarduje nas tak wiele informacji (prawdziwych i wyssanych z palca), że brakuje czasu na zastanowienie. i powtarzamy, powtarzamy, powielamy... bezmyślnie, bez zastanowienia.
jeden z moich ulubionych cytatów pochodzi z filmu "Żelazna Dama" opowiadającego o Margaret Tatcher. brzmi on następująco:
uważaj na swoje myśli, bo one stają się słowami
uważaj na swoje słowa, bo one stają się czynami
uważaj na swoje czyny, bo one stają się nawykami
uważaj na swoje nawyki, bo one stają się twoim charakterem
uważaj na swój charakter, bo on staje się twoim przeznaczeniem.\
stajemy się naszymi myślami

dlatego tak ważne jest to, czego słuchamy - bo to kształtuje nasze myśli. ważne jest, by nie powtarzać bezmyślnie wszystkiego, co słyszymy - bo zgodnie z tym cytatem, wkrótce stanie się to naszą rzeczywistością. ważne by się zatrzymać i zastanowić. przemyśleć. pozwolić sobie na wątpliwość. poszukać innego punktu widzenia. 

dzisiaj rozumiem, co chciała mi przekazać mama. niektóre teksty żartobliwe, inne bardziej na serio, a jednak kształtowały mnie i wpływały na moje postrzeganie świata. dzisiaj mówi się dużo i mówi się wszędzie. muszę się zatrzymywać i wyciszać, żeby nie zacząć powtarzać wszystkiego bez zastanowienia. muszę wybierać, czego słucham. muszę dać sobie czas na przemyślenia, zastanowienie, żeby słowa, które wypowiem budowały, a nie niszczyły. 

środa, 6 maja 2020

no to chyba reaktywacja

macie tak czasami, że coś w Was siedzi i nie daje Wam spokoju? musicie coś z tym zrobić - porozmawiać z kimś, opowiedzieć to komuś, albo właśnie napisać? mnie ostatnio tak właśnie się zrobiło. musiałam dać upust myślom, które kotłowały się w mojej głowie. jakoś je uporządkować, trochę "uczesać", a trochę odebrać im moc. stąd mój wczorajszy wpis. ale jak to czasem bywa, jedna rzecz prowadzi do drugiej i chyba otworzyłam drzwi do czegoś, co myślałam, że już jest rozdziałem zamkniętym. może jednak czas na kolejny? zobaczymy...
może to pisanie trochę pomoże mi się wyciszyć. a jeśli przy okazji kogoś zachęci, skłoni do refleksji - to jeszcze lepiej.
ostatnio przy okazji robienia tego, co zawsze było mi obce i od czego uciekałam (czyli gadanie do kamery, co dzisiaj dotyczy chyba każdego z nas w jakimś stopniu), rozmawiałam z pewną wspaniałą kobietą o tym, jaką super moc chciałabym mieć, gdyby to było możliwe. kuszące było powiedzieć, że teleportacja czy możliwość bycia w dwóch miejscach na raz. jednak po chwili stwierdziłam, że chciałabym mieć taką moc, dzięki której kiedy bym mówiła, to inni by mnie rozumieli :) dzisiaj przeglądając moje stare zapiski znalazłam pewien cytat, który sprawił, że chyba powinnam zweryfikować i tę moc:

Charles Spurgeon powiedział "nie wystarczy mówić tak prosto, żeby być zrozumianym, trzeba tak mówić, aby nie zostać źle zrozumianym"

sztuka to wielka i godna by do niej aspirować. w kontekście blogu można sparafrazować - trzeba tak pisać, aby nie zostać źle zrozumianym". czy się uda? nie wiem. ale spróbuję :)

wtorek, 5 maja 2020

tak sobie myślę...

...skoro ten wirus ma z nami zostać już na dobre, to czy to znaczy, że już zawsze będziemy nosić maski? czy jeśli ktoś z różnych przyczyn obawia się wyjść z domu, już zawsze pozostanie w korona-areszcie? czy jeśli kichnę, bo mam uczulenie, albo się zakrztuszę, to już zawsze przechodzący obok będą obrzucać mnie zgorszonym spojrzeniem?
tak sobie siedzę i tak sobie myślę... i nie wiem... i nie chcę, żeby lęk dyktował mi warunki życia. i nie chcę słuchać "ekspertów", którzy choć reprezentują tę samą dziedzinę przedstawiają skrajnie przeciwne punkty widzenia.
i znowu okazuje się, że brak czegoś pewnego, brak informacji, brak prawdy - tak, prawdy - zaczyna chwiać naszym istnieniem. prawda daje wolność. i jest fundament, na którym można budować swoje życie tak, żeby strach nie dyktował nam warunków. i prawda nie jest względna. nie jest też uzależniona od tego, jak dzisiaj się czuję. prawda to Jezus i tylko w nim odnajduję spokój i poczucie bezpieczeństwa. i chociaż nadal nie wiem jak będzie wyglądać moje jutro, to w Nim łatwiej patrzeć w przyszłość.

czwartek, 6 października 2011

znaki czasu

znakiem czasu (upływającego) jest to, że za chwilę napiszę "za moich czasów" hehehe
ale właśnie - za moich czasów - czyli jak byłam dzieckiem, bohaterami najczęściej były postacie z książek, osoby które dokonały czegoś wielkiego, wspaniałego, ważnego dla ludzkości. chcieliśmy być jak oni, osiągać to, co wydaje się nieosiągalne. teraz częściej bohaterem jest ktoś, kto tę postać gra, a nie sama postać. 
przy okazji zbliżającej się jakiejś kolejnej gali, czy innego wydarzenia ze świata show biznesu, dziennikarka powiedziała, że "będzie czerwony dywan, wielki świat". no i tak sobie pomyślałam o tym wielkim świecie. bo czy on rzeczywiście jest taki wielki? ja nie śledzę czasopism opisujących życie gwiazd, ani plotkarskich portali, ale mam takie wrażenie, że większość pojawiająca się na tym czerwonym dywanie jest znana głównie z tego, że jest znana. oczywiście - są tam i wielcy, temu nie można zaprzeczyć. ale czy jest ich wielu? i czy to ci wielcy stają się bohaterami? czy częściej ci znani z tego, że są znani? a nawet jeśli to wielki świat, to przecież wokół nas świat jest dużo większy, pełen zwykłych, a wcale nie zwyczajnych ludzi, wśród których na pewno można znaleźć wielu wielkich. ale przed nimi ani czerwonych dywanów nie rozwijamy, ani do wielkiego świata ich nie zaliczamy. chyba trochę się to pojęcie wielkiego świata zmieniło. albo może to tylko ja...

środa, 14 września 2011

urodzinowe refleksje

rok temu w naszym świecie pojawił się już we własnej osobie Filip. dawno temu pisałam o tym, że podziwiam mamy samotnie wychowujące dzieci. podtrzymuję to i dołączam do tego podziw dla tych, którzy mają więcej niż dwoje dzieci. od roku jestem mamą dwóch chłopaków i stwierdzam, że chociaż wcześniej o tym wiedziałam, to teraz utwierdziłam się w tym jeszcze bardziej, iż posiadanie dzieci to olbrzymia odpowiedzialność i niejednokrotnie ciężka praca. mam świadomość, że nie wszyscy podchodzą do kwestii dzieci w taki sposób, jednak dla mnie ma ogromną wagę. 
pojawienie się Filipa było dla nas cudem - cudem nowego życia, darem od Boga. na świat przyszedł człowiek, malutki, bezbronny, ale posiadający w sobie cały potencjał tego, kim stanie się kiedyś. przyniósł radość, szczęście, niepewność, nawet obawy. wyczekiwany cud stał się rzeczywistością. rok później on ciągle jest cudem. i będzie nim zawsze. ale ten cud sprawił wiele nieprzespanych nocy. przyniósł wiele zmęczenia, czasami nerwy, strach. płakał. teraz też czasami płacze. i szczerze mówiąc - czasami bardzo mnie wkurza! ale jest moim cudem. nie wyobrażam sobie naszej rodziny bez niego, naszego świata bez jego śmiechu i uśmiechu, naszego domu bez jego małych stóp biegających po pokoju. 
cuda są. z reguły czekamy na nie z utęsknieniem. kiedy się pojawiają, sprawiają nam niewysłowioną radość, zmieniają nasze życie na zawsze. ale często wiążą się z odpowiedzialnością, pracą. czasami wywołują nerwy, powodują zmęczenie. ale ciągle są cudami. i nie chcielibyśmy, żeby zniknęły z naszego życia. 
to, kim stanie się Filip w dużej mierze zależy również ode mnie. ja odpowiadam za to, jak ten cud się rozwinie. czasami pragnąc cudu warto się zastanowić, czy jesteśmy gotowi zapłacić cenę i wziąć na siebie odpowiedzialność za pielęgnowanie go. cud jest darem i nie można go zmarnować. jest cenny tak, jak jego Dawca i dlatego musimy obchodzić się ostrożnie z tym, co jest nam powierzone. 

środa, 31 sierpnia 2011

punkt widzenia

zależy od punktu siedzenia. wiem, odkrywcze. ale ostatnio jakoś bardziej to do mnie dotarło. jak byłam w szkole, to cały świat kręcił się wokół szkoły. nie tylko kalendarz, ale wszystko było podporządkowane szkole, wszystko widziało się przez pryzmat szkoły. wydawało się, że będzie zawsze, że zawsze będzie się w szkole, z tymi ludźmi. nawet pomimo tego, że wiadomo było, iż kiedyś się skończy, to jednak świadomość przejścia do kolejnej, jakoś sprawiała, że szkoła była wszechobecna. 
posiadanie dzieci, które dotyka sprawa edukacji, powoduje, że kalendarz również zaczyna się kręcić wokół szkoły, a jednak to nie ona determinuję nasza perspektywę. świat widzimy już inaczej i więcej jest składowych tego widoku. dlatego tak ważne jest, żeby w miarę możliwości poszerzać swój świat, swoją perspektywę, albo może w tym przypadku swoje miejsce siedzenia :) wtedy patrzymy szerzej, widzimy więcej i dalej. 

wtorek, 30 sierpnia 2011

podwieczorek

mój starszy synek z powodu swojego dosyć wybrednego smaku (ciekawe po kim to ma???), ma ograniczenia na słodycze. umówiliśmy się, że będzie dostawał jakieś ciasteczko na podwieczorek. i tak od jakiegoś czasu o każdej porze dnia pyta, czy teraz jest podwieczorek. czasami w porze obiadu mówi, że chce zjeść śniadanko. na kolację również chce śniadanko od czasu do czasu przynajmniej. ciekawe, że dla dzieci pojęcia dla nas normalne, bywają abstrakcyjne. one nie są ograniczone tym wszystkim, co ogranicza nas. granice są potrzebne i są ważne. ale jeśli żyjemy w bardzo skostniałym i "zestrukturyzowanym" świecie, czasami możemy nie zauważyć, jak bardzo się ograniczyliśmy, jak bardzo zamknęliśmy na niesztampowe myślenie. dla dorosłego człowieka bycie dziecinnym jest raczej smutne, czasami nawet żałosne. ale są aspekty naszego życia, w których warto, a nawet powinniśmy, do czego zachęca nas Pan Jezus, stawać się jak dzieci. fascynujące jest, jak bardzo twórcze są dzieci, jak wiele potrafią sobie wyobrazić.  w tym powinniśmy je naśladować, a nawet uczyć się od nich. dzieci są ufne i szczere, to kolejne cechy, które warto sobie przyswoić. no i przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na śniadanie czasami zjeść podwieczorek. bo kto powiedział, że podwieczorek musi być wieczorem?

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

czas

mija bardzo szybko i do tego bezpowrotnie. wszyscy mamy go tyle samo i chyba wszystkim nam go zawsze brakuje. jest sprawiedliwy dla wszystkich, nie robi wyjątków. i to od każdego z nas zależy, co z nim robimy, jak z niego korzystamy i jak nim zarządzamy. często chciałoby się mieć więcej czasu, czasami chcielibyśmy, żeby minął jak najprędzej, a niejednokrotnie żeby się zatrzymał. a mimo naszych chęci czy niechęci on i tak sobie płynie i nie zwraca na nas uwagi. chyba chciałabym nauczyć się cenić każdą chwilę, uczyć się z tego, co minęło i nie żałować. trzeba cenić czas, bo ten, który upłynął już nie wróci, a ile mamy przed sobą - nie wiadomo. dlatego korzystajmy z niego mądrze, poświęcajmy na to, na co naprawdę warto, co ma wieczną wartość.

czwartek, 24 marca 2011

po co uczyć się matematyki

matematyka jest zmorą uczniów. nie wszystkich, ale większości. od czasu do czasu wybuchają nawet dyskusje, po co nam matematyka, czemu trzeba ją zdawać na maturze. i można znaleźć całkiem pokaźne grono tych, którzy twierdzą, że jest ona zupełnie do życia niepotrzebna. teoria co najmniej dziwna, szczególnie w tak zwanej gospodarce rynkowej.
dzisiaj dzwoniła do mnie przemiła pani będąca przedstawicielem mojego operatora telefonicznego i proponowała mi ubezpieczenie. ma ono mnie chronić, a polega na tym, że jak mi się umrze, to moi bliscy dostaną za to kasę. nie wiem, gdzie tu ochrona, ale cóż, może się nie znam? wiem, że teksty, które w takich rozmowach, a może monologach, słyszymy są opracowywane przez speców od reklamy, marketingu, a pewnie i jakichś psychologów czy socjologów. i są tak skonstruowane, żeby nam pokazać, jaka to szansa i jak możemy tanio z czego skorzystać. ta pani chciała mnie przekonać, że jeśli zaoszczędzę na rozmowach i nie będę gadać dwie minuty dziennie, to akurat będę miała na wspomniane ubezpieczenie, które kosztuje jedyne 17 zł z groszami. na mój argument, że ja abonament i tak płacić muszę, więc to 17zł to dla mnie dodatkowy koszt, pani znów mnie przekonywała, że wystarczy zaoszczędzić 2 minuty rozmów dziennie i będzie jak znalazł na ubezpieczenie (które mnie chroni, bo jak mnie auto przejedzie, to moi bliscy dostaną nawet do 200 tysięcy!). ale matematyka zawsze będzie matematyką i choćbym i 5 minut dziennie mniej gadała (a skąd ona wie, że ja gadam codziennie więcej niż 2 minuty?) to i tak te 17 zł trzeba będzie dodać do abonamentu i żadne oszczędności nie pomogą. może jednak warto czasem posłuchać, co nauczyciel próbuje nam powiedzieć na lekcji matematyki?
podobnie jest z różnymi promocjami, które krzyczą na nas, że jak z nich skorzystamy to tyle zaoszczędzimy. ale wydając pieniądze mamy zawsze mniej. chociaż kupujemy taniej, to pieniądze i tak zmieniły właściciela. więc jakim cudem oszczędziłam skoro zamiast 100zł w portfelu mam 10? oczywiście warto korzystać z obniżek i kupować taniej, ale jeśli kupujemy tylko dlatego, że jest taniej, a nie dlatego, że akurat potrzebujemy czegoś, to wcale nie oszczędzamy. jest różnica między zakupami rzeczy potrzebnych, czy wręcz niezbędnych, po niższych cenach, a zakupach po niższych cenach tylko dlatego, że przy wieszaku, koszyku czy półce napisano PROMOCJA!
matematyka się przydaje. zdrowy rozsądek również :)

wtorek, 22 lutego 2011

temperatura odczuwalna

u nas od kilku dni termometr ciągle wskazywał 0 stopni. zastanawialiśmy się dlaczego prognoza pogody pokazuje w krakowie -7, a u nas ciągle 0. jednak tym razem telewizja miała rację! a temperatura odczuwalna stanowczo różniła się od wskazywanej przez nasz termometr. nie wiem, czy ten zmęczony już zimą postanowił zastrajkować, czy może taka ilość zimnych dni (w porównaniu do poprzednich zim) zwyczajnie go pokonała. w każdym razie teraz będziemy musieli przez jakiś czas polegać na prognozach. ciekawe, czy uda nam się gdzieś jeszcze znaleźć termometr rtęciowy???
w przypadku naszego termometra negowanie jakoś nie pomogło. temperatura była dużo niższa niż jego wskazania. wżyciu też tak często bywa. kiedyś dawno, dawno temu, na początku mojego blogowania pisałam o tym, jak bono podczas jednego z koncertów stwierdził, że za każdym razem, kiedy klaska, w afryce umiera jedno dziecko, na co ktoś z widzów zareagował: "to przestań klaskać". lubimy zamiatać problemy pod dywan, nie zauważać rzeczywistości, wymazywać pewne fakty. doskonale radzimy sobie w slalomie omijającym to, co niewygodne. ale tak samo, jak w przypadku sprawy klaskania czy prozaicznej historii naszego termometru - negowanie czy odwracanie wzroku nie zmienia rzeczywistości. czy chcemy, czy nie na zewnątrz jest -13 i choćby nasz termometr wskazywał +25, to i tak jest zimno! wcześniej czy później to, co od siebie odpychamy, co negujemy, wypłynie i przyjdzie nam się z tym zmierzyć. bo kiedyś trzeba będzie wyjść z domu i skonfrontować wskazanie z termometra ze stanem rzeczywistym. nie uda nam się pozostać w zamknięciu do wiosny... a nawet jeśli uparlibyśmy się i siedzielibyśmy w domu do wiosny, to zepsuty termometr oszuka nas również wtedy. bo jest szansa, że jak już wiosna przyjdzie to i temperatura będzie inna niż 0....

poniedziałek, 21 lutego 2011

marzenia

te duże i te maleńkie... kiedyś była taka piosenka :) marzenia są po to, żeby je spełniać. czasami są całkowicie niezależne od naszych działań i wtedy spełnione są zawsze cudem. chociaż każde spełnione marzenie jest cudem. ale czasami potrzeba naszego udziału. czasami my musimy coś zrobić, żeby mogły się spełnić. przede wszystkim trzeba uwierzyć, że marzenia się spełniają. bez tej wiary nie ma szans na to, że cokolwiek zrobimy, żeby je osiągnąć. jeśli uwierzymy, to będziemy gotowi na wysiłek, ryzyko, będziemy próbować. bez tej wiary nawet nie zaczniemy iść w kierunku naszego marzenia. a kiedy już uwierzymy, to dobrze jest pomyśleć, co mogę zrobić, żeby przybliżyć się do realizacji moich marzeń. czasami możemy zrobić bardzo niewiele, ale zawsze jest to ważne. bo gdybyśmy chcieli samochodem objechać np. całą europę, a nie zaczęlibyśmy się uczyć jeździć, to marne szanse na osiągnięcie celu. i podobnie jest z marzeniami. chociaż wiele w nich nie zależy od nas, to niejednokrotnie właśnie nasza część może pomóc lub powstrzymać realizację marzeń.
trzeba marzyć i dążyć do realizacji marzeń. trzeba wierzyć, że się uda i próbować, nawet jeśli popełnimy błędy. inaczej przejdziemy przez życie myśląc, że jest szare, smutne i nudne, albo żałując, że nigdy się nie odważyliśmy spróbować.

środa, 26 stycznia 2011

nie-zmienny

zdarzyło ci się kiedyś powiedzieć: "no ale przecież ja po prostu taki jestem"? mnie tak. najczęściej w sytuacji, w której trzeba było wytłumaczyć jakieś swoje nie do końca właściwe zachowanie, czy postępowanie. świetna wymówka - w końcu nie możesz oczekiwać, że będzie inaczej, skoro jestem taka, a nie inna. i już wszystko załatwione. nie wiem, czy w ten sposób tłumaczymy się przed innymi, czy przed samym sobą... bo chyba w ten sposób próbujemy zagłuszyć jakiś wewnętrzny głos, który nam mówi, że to nie do końca w porządku, że może trzeba coś zmienić. i mówimy: jakim mnie Boże stworzyłeś, takim mnie masz. i myślimy sobie, że to wystarczy. już nikt się nie może przyczepić, nic nie można nam zarzucić. wewnętrzny głos zakrzyczany. aż do następnego razu. i pewnie można tak przez całe życie. ale przecież chyba w każdym z nas jest wewnętrzna potrzeba zmiany, poprawy, doskonalenia się. kiedy popełniamy grzech porównywania się z innymi, robimy to z dwóch powodów - albo, żeby poprawić sobie samopoczucie porównując się do kogoś, komu idzie gorzej, albo żeby utwierdzić, się w przekonaniu, że ktoś ma łatwiej i dlatego my nigdy tacy nie będziemy. w tym drugim przypadku wypływa to z (może bardzo ukrytej ale jednak) chęci  zmiany, stania się lepszym.
w jednej z ulubionych bajek bartka główny bohater usłyszawszy stwierdzenie: "natury nie da się zmienić", natychmiast odpowiedział: "natura to ciągłe zmiany! to my tworzymy rzeczywistość, wszystko zależy od nas!" choć kontekst trochę inny, to w tym przypadku też pasuje. możemy trwać nie zmieniając się, nie pracując nad sobą. możemy karmić się wymówkami i żyć z ciągłym niedosytem, może nawet niesmakiem, bo w głębi serca zawsze będziemy wiedzieli, że stać nas na więcej.  możemy też spróbować się zmienić. pracować nad sobą, poprawiać to, w czym wiemy, że nawalamy. bo naprawdę wiele zależy od nas. a zmieniając siebie, zmieniamy rzeczywistość wokół nas.

wtorek, 25 stycznia 2011

nie-moc

wczoraj od bardzo, bardzo, bardzo... dawna moje mięśnie zostały zmuszone do wysiłku. bardzo to przyjemne uczucie, kiedy boli prawie każdy kawałeczek ciała, ale tak fajnie boli :) okazało się, że mam mięśnie, o których nie miałam pojęcia! dopiero właściwe ćwiczenie spowodowało, że odkryłam ich istnienie, ponieważ wysiłek, do jakiego zmusiłam moje ciało zaczął je napinać i wyrywać z marazmu, czy wręcz niebytu (przynajmniej w mojej świadomości :) dzisiaj wiem na pewno, że te mięśnie mam! i pewnie jeszcze przez parę dni tak będzie, aż do kolejnego spotkania, kiedy znowu mocno je pomęczę... i tak aż do momentu, kiedy przyzwyczają się do używania, staną się sprężyste i będą regularnie pracować.
ile potencjału jest w nas samych, tego wszystkiego, co tkwi gdzieś głęboko ukryte, o istnieniu czego nie wiemy, bo zwyczajnie tego nie używamy? czasami boimy się za coś wziąć, bo myślimy, że nie potrafimy, nie damy rady, nie mamy tego czegoś, co według nas jest potrzebne. a może właśnie to mamy? tylko na skutek nieużywania popadło w niebyt? może trzeba się skusić na jakieś ćwiczenia, które poruszą te ukryte w nas pokłady możliwości, zdolności, ten cały potencjał, który w nas jest, tylko go nie używamy. na początku będzie to znaczny wysiłek, rozciąganie tego, co nieużywane boli. ale z czasem będzie coraz łatwiej. będziemy w stanie zrobić więcej. tylko zacznijmy. ćwiczenie mięśni jest ważne. wysiłek fizyczny jest niezbędny. ale ważne też poszperać w swoim wnętrzu, poćwiczyć te "mięśnie", które są pełne pomysłów, zdolności, predyspozycji. a możemy się zaskoczyć, na co nas stać.

sobota, 22 stycznia 2011

mały-wielki człowiek

w czasie studiów fascynowało mnie, kiedy osoby ledwie kilka lat starsze ode mnie zachowywały się, jakby były istotami wyższego gatunku tylko dlatego, że miały tytuł przed nazwiskiem i starały się o kolejny. przykre było to, że często gęsto nie szło to w parze z poziomem ich kultury osobistej... niejednokrotnie tytuły stanowią dla ich "właścicieli" coś tak ważnego, że zapominają, iż to nie one stanowią człowieka. ja mam swoistą alergię na wszelkiej maści tytułomanię. są osoby, które zawsze będę tytułować, ale wcale nie zawsze jest to związane z szacunkiem, jakimi te osoby darzę (choć darzę, ale tytułuję, ponieważ oni tego wymagają). szacunek należy się każdemu człowiekowi, tak uważam. ale kiepsko, jeśli staramy się tytułem nadrobić braki charakteru, osobowości, kultury czy inteligencji. wielcy ludzie najczęściej są bardzo swojscy. dla nich tytuł nie jest istotą czy celem istnienia, a raczej swego rodzaju nagrodą, czy zwieńczeniem ich działań, pracy, osiągnięć. są najpierw ludźmi. chyba to właśnie jest przyczyną ich normalności i swojskości.

czwartek, 20 stycznia 2011

drogi anonimie

mój ostatni post chyba niektórych dotknął. pojawił się nawet komentarz i ponieważ nie wiem od kogo, pozwolę sobie odpowiedzieć na ten komentarz tutaj.
zatem drogi anonimie, ja nie negowałam i nie neguję niczyjego prawa do przeżywania żałoby tak, jak chce. odniosłam się tylko do pewnej zaciekłości niektórych (co zaznaczyłam). napisałam też, że sama zadawałam pytanie dlaczego - bo jest to rzecz naturalna dla każdego człowieka. każdy ma prawo poznania przyczyn utraty swoich bliskich - tego też nie neguję. chciałam jedynie pokazać, co jak widać mi się nie udało, że nawet ta świadomość wcale nie musi nam pomóc. to był cel mojego wpisu. nie wszyscy muszą wierzyć tak, jak ja. ale na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że właśnie moja wiara pomogła mi przeżyć moją tragedię. i zgadza się, Pismo mówi: poznacie prawdę i prawda was wyswobodzi. mówi również o tym, że to Jezus jest drogą, PRAWDĄ i życiem...
mam nadzieję, że ci wszyscy, którzy stracili bliskich w tej tragedii, doświadczą kiedyś chociaż niewielkiej pociechy i na nowo spojrzą w przyszłość z nadzieją.

środa, 19 stycznia 2011

dlaczego?

lubimy wiedzieć dlaczego. i nie ma nic złego w chęci poznania prawdy, przyczyn za czymś stojących. ale czasami praganienie uzyskania odpowiedzi na to pytanie zdaje się być tak ogromne, jakby zależało od niej całe nasze życie. a odpowiedź wcale nie zawsze (jeśli w ogóle) coś zmienia....
poprzednia dekada zakończyła się w naszym kraju tragedią smoleńską. ta zaczyna się od kłótni o tragedię smoleńską. nie chcę się wdawać w politykę, bo i tak jej nie zrozumiem chyba nigdy. domyślam się, że ci, którzy stracili najbliższych chcieliby wiedzieć, co tak naprawdę stało się podczas tego feralnego lotu. jest to naturalne i mają do tego prawo. przykre jest jednak to, że chęć poznania prawdy doprowadza do takiego zacietrzewienia (przynajmniej ze strony niektórych), do takich absurdów, że chyba przeciętny obywatel zaczyna mieć dość całej sprawy i nie myśli o niej tak, jak może powinien.
i tak mi przyszło do głowy, że jeśli nawet odkryto by prawdziwe przyczyny katastrofy. jeśli stwierdzono by powody, dlaczego tak się stało, to czy w jakimś stopniu zmieni to sytuację tych, którzy zostali? za kilka dni minie 10 lat od śmierci mojej mamy. nie zginęła w katastrofie lotniczej, nie przejechał jej pijany kierowca. po prostu zasłabła, straciła przytomność i więcej jej nie odzyskała. stało się to nagle, niespodziewanie i właściwie do końca lekarze nie wiedzieli dlaczego. czy rodziły się w mojej głowie pytania "dlaczego?" pewnie. czy znalazłam odpowiedź? nie. ja nie mogłam przeprowadzić śledztwa, powołać komisji śledczej, zbadać akt, znaleźć i ukarać winnych... za to musiałam spojrzeć w przyszłość i spróbować dostrzec w niej sens życia. czasami tak bardzo chcemy dowiedzieć się "dlaczego". pytamy, drążymy, szukamy... wydaje nam się, że znalezienie odpowiedzi pomoże. i na pewno są kwestie, w których tak się dzieje. ale często wcale nie pomaga. próba odpowiedzenia na to pytanie zdaje się być jakimś lekarstwem, antidotum na żal, rozczarowanie, smutek. problem polega na tym, że jeśli nawet uda nam się uzyskać odpowiedź, to wcale nie czujemy się lepiej.
po tragedii, utracie kogoś bliskiego, to nie odpowiedź na pytanie "dlaczego" pomoże nam stanąć na nogi i spróbować dalej żyć. chociaż to się wydaje dziwne, to przebaczenie - sobie, innym, Bogu - jest źródłem siły. i jedynie Bóg jest w stanie dać nam nadzieję i pomóc zobaczyć sens dalszego istnienia.

styczniowa chandra

za oknem aura iście jesienna, a tu przecież połowa stycznia. gdzie śnieg? gdzie mróz? a może chociaż trochę słońca??? taka pogoda wcale nie nastraja pozytywnie. nie chce się wstawać z łóżka, nie chce się nic robić... a przecież to tylko pogoda! tylko i aż. ciekawe jak bardzo poddajemy się wpływom pogody. podobno są takie miejsca na świecie, gdzie kiepska pogoda w połączeniu z przygnębiającym krajobrazem powodują, że ludzie nawet popełniają samobójstwa. słońce ma wspaniałe właściwości (poza może zbyt silnym promieniowaniem). i tak bardzo potrzebujemy jego światła. słońce dodaje nam energii, sił witalnych, pomaga pozytywniej widzieć dzień i patrzeć w przyszłość z jakąś taką nadzieją.
tak samo jest z Bogiem - On jest naszym światłem, światłością świata. potrzebujemy Go do życia tak, jak promieni słonecznych, albo powietrza. Bóg wnosi światło tam, gdzie panuje mrok. daje nadzieję, życie, zbawienie. bez Niego wszystko jest szare, przygnębiające, beznadziejne. dobrze, że Bóg jest z nami bez względu na porę roku i ilość światła słonecznego, jaka do nas dociera. Bóg jest obok, wśród nas i tylko czeka, żeby rozjaśnić naszą szarą rzeczywistość. czeka na nas. nie poddawajmy się chandrze ani styczniowej, ani żadnej innej, a zamiast tego biegnijmy w ramiona kochającego Ojca, którego obecność sprawi, że nawet najbardziej szary i przygnębiający dzień zacznie się mienić kolorami.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

MEGA

ostatnio zauważyłam, że teraz wszystko jest MEGA. już nie wystarczy super, musi być mega. ja też nie jestem wolna od tej przypadłości...niestety. cokolwiek opowiadamy, określenia jakich używamy to niesamowite, genialne, super, mega, itd. jeśli coś jest ciekawe, ładne, przyjemne, a nawet wspaniałe, to za mało. trzeba jakoś to "podrasować" przynajmniej dodając MEGA. i pewnie czasami niektóre rzeczy są mega, ale czy zawsze? czy żyjemy w świecie, w którym wszystko musi być aż tak napompowane, podkręcone, podrasowane? i czy język polski jest aż tak ubogi, że nie ma innych przymiotników? nie wiem... wydaje mi się, że jakby poszukać, to coś byśmy pewnie znaleźli. tylko czy te przymiotniki byłyby mega? oto jest pytanie... wszystko jest w porządku, jeśli zachowujemy umiar. ale jeśli będziemy wszystko tak bardzo pompować, to może w końcu pęknąć. i co wtedy?

niedziela, 2 stycznia 2011

puchatkowe mądrości

oglądałam dzisiaj z bartkiem świąteczną bajkę o kubusiu puchatku i jego przyjaciołach. bardzo nam się podobała. zawierała pozytywne przesłanie i dużo dobrych wzorów zachowań i postaw. w pewnym momencie królik bardzo się zezłościł na resztę towarzystwa i postanowił odejść gdzieś, gdzie ich nie będzie. gdzie nie będzie brykającego tygryska, bojącego się wszystkiego prosiaczka, ponurego kłapouchego i wiecznie objadającego się miodem puchatka. przyjaciele bardzo się tym zasmucili i postanowili, że się zmienią. już nie będą robili tego, co królikowi tak przeszkadza. kiedy po jakimś czasie królik ich zobaczył w "nowej wersji" był zaskoczony. i tak naprawdę wcale mu się to nie podobało. i teraz to on stwierdził, że powinien się zmienić. a wtedy puchatek powiedział, że jeśli królik będzie inny, to oni będą mniej sobą. na co krzyś przytaknął mówiąc, że przyjaciele pomagają nam być bardziej sobą.
czasami ludzie twierdzą, że się z kimś przyjaźnią, a jednocześnie mówią, że przy tej osobie nie umieją do końca być sobą. zawsze mnie zastanawiało, co to za przyjaźń jest? przyjaciół raczej nie ma się zbyt wielu, ale powinni to być ludzie, wobec których jesteśmy zawsze szczerzy i z którymi możemy być zawsze sobą. ja staram się być takim człowiekiem, żeby inni czuli się przy mnie bezpiecznie i mogli właśnie być sobą. niestety nie zawsze tak się dzieje. ale nie zawsze to ja mam na to wpływ. jeśli bardziej zależy nam, żeby dobrze wypaść lub żeby inni widzieli mnie w jakimś tam świetle, to nie będziemy otwarci nawet wobec tych, którzy chcą być naszymi przyjaciółmi. bardziej będzie nam zależało na budowaniu właściwego obrazu swojej osoby.
przyjaciele pomagają nam być bardziej sobą, jeśli my jesteśmy gotowi być naprawdę sobą wobec nich.

sobota, 1 stycznia 2011

1.1.11

wszystko się kończy i zaczyna. jeden rok minął, rozpoczął się nowy. co przyniesie? na wiele rzeczy nie wpłyniemy, ale nasze decyzje i postawy mogą sprawić, że zakończymy go jako lepsi i więksi ludzie oczekując jeszcze więcej i jeszcze lepszego, albo jako ci, którzy z nadzieją patrzą na nowy rok myśląc, że sama zmiana daty przyniesie jakąś drastyczną przemianę na lepsze.
ciekawe, że tak naprawdę nie wierzymy, że możemy mieć wpływ na własne życie. 'masz marzenia, a potem przytrafia się życie' - słyszałam kiedyś takie zdanie (może nawet o tym tu pisałam...). ale to nie jest prawda. życie przytrafia się tym, którzy tak na nie patrzą. ci, którzy są gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za swoje postawy i nie boją się podejmować decyzji, realizują marzenia i osiągają wielkie rzeczy. oczekuję, że to będzie dobry rok. lepszy niż wszystkie poprzednie. oczekują nowych wyzwań i wspaniałych przeżyć. oczekują zmian, które pomogą mi urosnąć i stać się kimś lepszym. oczekuję, że za rok spojrzę wstecz z uśmiechem, a przed siebie z jeszcze większymi oczekiwaniami. ci, którzy nie oczekują, nie rozczarują się na pewno. ale też nie mają zbyt wielkich szans na przeżycie czegoś ekscytującego. wszystkie doświadczenia mogą nas czegoś nauczyć i kształtować nasze postawy. oczekujmy wspaniałego roku.
william carey powiedział: oczekuj wielkich rzeczy od Boga, próbuj wielkich rzeczy dla Boga. niech to stanie się mottem 2011 roku. hepi niu jer everybody!

wtorek, 28 grudnia 2010

wolność, wolność i swoboda

wolność to bardzo ciekawe zjawisko. wszyscy chcą wolności, walczą o wolność, dążą do wolności. ale czy potrafimy żyć w wolności? ostatnio po wyborach na białorusi słuchaliśmy audycji radiowej, w której pytano, czy powinniśmy jako państwo pomagać opozycji w tym kraju. oczywiście, jak to u nas bywa, odpowiedzi często gęsto dotyczyły bardziej naszego podwórka. i tak wiele osób wypowiadając się krytykowało nasz rząd, władze i całą sytuację. o ironio z niektórch wypowiedzi wynikało, że lepiej było kiedyś - tylko wątpię czy ci, którzy to mówili mieli świadomość, co tak naprawdę mówią. bo przecież tamten system to zniewolenie. wtedy nie było wolności. według wielu teraz też nie ma. zatem gdzie jest? a jeśli teraz jest, a my nie jesteśmy z niej zadowoleni, to może po prostu nie potrafimy w niej żyć?
ja tam na polityce się nie znam, na ekonomii też nie (chociaż chyba studiowałam coś pokrewnego...) ale wydaje mi się, że wielu z nas naprawdę nie potrafi sobie poradzić z wolnością, bez względu na to, na jakiej sfery do dotyczy. Biblia mówi, że Chrystus powołał nas wolności. w Nim jest wolność i odkrywając Jego, zbliżając się do Niego możemy tej wolności się uczyć. ale trudno jest w niej żyć, bo to wymaga podejmowania decyzji, dokonywania wyborów, bycia świadomym kim się jest i dokąd się zmierza. a jeśli nie czujemy się w czymś pewnie, to sami uciekamy od wolności, próbując innym narzucać ramy, w których żyjemy. wolność to odpowiedzialność. a my nie lubimy brać na siebie odpowiedzialności. i tak popadamy w schizofrenię szukając wolności, jednocześnie od niej uciekając.
pewnie nauka zajmie mi całe doczesne życie, ale chcę się tej wolności uczyć, bo przecież do tego zostałam stworzona

czwartek, 23 grudnia 2010

and so this is Christmas

jak śpiewał john lennon. i znowu niestety nie są to "white christmas", a ja wciąż "dreaming of white christmas"... cóż, to ocieplenie klimatu chyba u nas następuje właśnie w czasie świąt. kiedy dzisiaj, dzień przed wigilią odwiedziliśmy jeden z supermarketów w poszukiwaniu prezentu dla bartka (tak, wiem, paskudni rodzice na ostatnie dzień zostawili sobie taki ważny zakup) i zobaczyłam ludzi z górą zakupów w wózkach, otoczonych milionem siatek i reklamówek, bardzo się ucieszyłam, że ja nie muszę... nie cierpię zakupów w takiej atmosferze i w takim tłoku. my tylko wpadliśmy, wzięliśmy to, co chcieliśmy i do kasy. co roku zastanawia mnie fenomen przygotowań świątecznych. niby fajnie, że w domu posprzątane i pachnie tak pięknie, ale jeśli w związku z tym rodzina ze sobą nie rozmawia, wszyscy są zmęczeni, a po świętach zastanawiamy się, kto to wszystko zje, to czy naprawdę warto tak walczyć? wiem, że już o tym pisałam, ale chyba się powtórzę. przecież święta to coś więcej, znacznie więcej.
życzę wszystkim, więcej spokoju i radości, a mniej złości i rozmów o polityce, więcej miłości i odpoczynku, a mniej niestrawności i przejedzenia. niech sprawca tego zamieszania znajdzie się na pierwszym miejscu, nie tylko w święta ale i każdego dnia, a mały Jezusek z szopki stanie się Panem Jezusem Zbawicielem! wesołych świąt i merry christmas everyone!

sobota, 18 grudnia 2010

wszyscy

kiedyś dawno temu, jak byłam w szkole podstawowej, w szarej ówczesnej rzeczywistości pojawiła się moda na bardzo jaskrawe różowe i zielone czapki i szaliki. wszyscy je mieli! no wszyscy! i ja oczywiście też bardzo takie chciałam. niestety (jak wtedy uważałam) moja babcia i moja mama robiły na drutach. zatem wydawanie pieniędzy na coś, co same mogły zrobić (a do tego duuużo ładniejsze) było bez sensu. tylko dla mnie to wcale nie był argument. wtedy ja chciałam mieć to, co mieli wszyscy. bo przecież wszyscy to noszą! zapewne nie był to jedyny przypadek, kiedy bardzo chciałam mieć to, co wszyscy, ale ten najlepiej pamiętam. i moja mamusia bardzo cierpliwie przekonywała mnie (za pewne za każdym razem), że wcale nie trzeba mieć tego, co wszyscy. że lepiej mieć coś wyjątkowego, innego, lepiej się wyróżniać, podkreślać swoją indywidualność. musiało się to często powtarzać, bo tak mocno mam to teraz zakorzenione, że robienie zakupów ze mną to koszmar - na pewno nie kupię tego, co mają wszyscy! a jeśli ktoś ma coś takiego, jak ja to na pewno przestanę to nosić :) ciekawe, czy to siła perswazji mojej mamy, czy też ilość tego typu rozmów tak na mnie wpłynęła :) ale cieszę się.
jako ludzie buntujemy się wobec ujednolicenia, ubrania wszystkich w mundurki, wstawienia w jeden szablon. nasi rodzice i dziadkowie walczyli z systemem, który próbował wszystkich zrównać i tępił wszelkie przejawy odmienności. a jednak określenie "przecież wszyscy tak robią/mówią/chodzą etc." jest najczęstszym argumentem, jakiego używamy w rozmowach na temat naszego życia, zachowań, zwyczajów, wartości. z jednej strony nie chcemy być zlani w jedną masę, z drugiej tak bardzo pragniemy wpasować się i być "jak wszyscy". jeśli wszyscy idą np. na bal sylwestrowy, to my też - bo wszyscy chodzą! ale jeśli na tym balu choćby jedna pani miała taką samą sukienkę... oj, to już nie bardzo. a co byłoby, gdyby wszyscy tak samo wyglądali? już by nam się nie podobało. i tak można się nieźle zapętlić, jeśli przy każdej okazji próbujemy się zastawiać stwierdzeniem "przecież wszyscy". wszyscy mogą nas zawieść i rozczarować. wszyscy wcale nie dadzą nam prawdziwego poczucia, że jesteśmy czegoś częścią. wszyscy wcale nie koniecznie nas zaakceptują. ostatnio ktoś napisał na twiterze, że ty i Bóg to wszyscy. i o ile w życiu potrzebujemy innych ludzi, to czasami w niektórych sprawach chyba dobrze jest ograniczyć tych wszystkich do tych właśnie dwóch osób. a najlepiej posłuchać, co On ma do powiedzenia.
zarówno dążenie do tego co wszyscy, jak i całkowity bunt przeciwko temu, co wszyscy nie doprowadzą nas nigdzie. jak we wszystkim, trzeba umieć znaleźć równowagę, a najlepiej odkryć ją u tego, który stworzył wszystko, a który jest Jedyny...

piątek, 17 grudnia 2010

dysleksja przestrzenna

to określenie poznałam w środę i bardzo, ale to bardzo mi się spodobało. taki piękny sposób na określenie przypadłości, która towarzyszy większości kobiet, ale i wielu panom. umiejętność orientowania się w terenie jest czymś niezmiernie przydatnym. pomaga nam określić gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. przydaje się to również w życiu... dużo łatwiej się żyje, jeśli wiemy po co tu jesteśmy i dokąd zmierzamy. szkoda, że tak wielu z nas życie z dnia na dzień, albo sens swoje egzystencji sprowadza do posiadania. czas świąt, a właściwie przygotowań do nich zawsze skłania mnie do zastanowienia - po co to wszystko? i to mi pomaga skoncentrować się na tym, co naprawdę jest najważniejsze. bo wcale nie chodzi przecież o stosy prezentów pod choinką, przepełnione jedzeniem lodówki, iluminacje na domach.... to wszystko ładne, miłe, smaczne i nie ma w tym nic złego. ale nie jest celem samym w sobie. świętujemy coś, co jest niby wszystkim znane, a jednak nie do końca. bo gdybyśmy wszyscy mieli pełną świadomość, że świętując urodziny Chrystusa, świętujemy największy dar Boga dla ludzkości, nadzieję na życie wieczne i zwycięstwo nad śmiercią, które miało miejsce dzięki przyjściu na świat Zbawiciela, to chyba trochę inaczej traktowalibyśmy święta.bardzo mi się podoba zwyczaj dawania sobie prezentów - bo przecież Bóg dał. chcę zawsze pamiętać, że ja mogę dawać, bo On pierwszy dał. i nie chcę dawać tylko w święta. chcę aby moje życie było darem dla innych, tak jak jest darem od Niego dla mnie. i mam nadzieję, że nigdy mnie nie dopadnie dysleksja życiowa. a jeśli nawet, to mój duchowy gps pomoże mi wrócić na właściwą drogę. bo przecież wiem, po co tu jestem i wiem, dokąd zmierzam. a jeśli czasem zapomnę, mogę sięgnąć po Biblię - doskonałą mapę, która zawsze pokaże mi właściwą drogę.

wtorek, 14 grudnia 2010

od-wieczna sprawa

z wiekiem to zawsze są kłopoty. dla małych dzieci ktoś, kto jest po 20 to już starzec. nastolatki chcą za wszelką cenę być dorosłe. po 20 większość zaczyna sobie odejmować lata. a już na pewno nikt nie chce się starzeć... kiedyś na fejsbuku ktoś napisał: "człowiek mądrzeje z wiekiem....zwykle jest to wieko od trumny". bardzo mi się to spodobało :) mark twain podobno powiedział, że wielu ludzi umiera w wieku 27 lat, tylko chowają ich jak mają 72. chyba nie chciałabym, żeby o mnie ktoś tak powiedział... mam 33 lata, ale w środku czuję się młodsza. mam takie wrażenie, jakbym zatrzymała się na jakichś 25 czy 26 i teraz lata przybywają mojej zewnętrznej powłoce. ale ja, chociaż nabieram doświadczenia i (mam nadzieję) mądrości pozostaję tą samą magdą, którą byłam kilka lat temu. znam ludzi, którzy są młodsi, ale odbiera się ich i żyją tak, jakby mieli już z 80 na karku. znam też takich, którzy nigdy nie ukończyli 15! myślę sobie, że chyba większość z nas wewnętrznie jest w innym wieku niż zewnętrznie, ale chyba sztuką jest, żeby nie być zgrzybiałym, a raczej zachować młodzieńczą werwę. młodość ma chęć i siłę tworzenia, jest elastyczna, dąży do zmian i łatwiej je przyjmuje. młodość chce wyzwań i wierzy, że może zmienić świat. młodość nie bywa zgorzkniała na skutek rozczarowań, ale ciągle wierzy w ludzi. chciałbym pozostać wewnętrznie młoda, aby móc cieszyć się przygodą jaką jest życie z Bogiem i odkrywanie Jego obrazu świata. nie chciałabym poddać się zniechęceniu. nie chciałbym pozwolić, aby rozczarowania doprowadziły mnie do rezygnacji i zgorzknienia. mam nadzieję, że mi się to uda :)

niedziela, 28 listopada 2010

joe black

widziałam ten film już kilka razy, co nie dziwi, bo nasza telewizja ciągle puszcza powtórki. ale niektóre filmy warto obejrzeć powtórnie. w tym przypadku zaintrygowała mnie sama osoba wspomnianego joe black. kiedy rozmawia z anthony'm hopkinsem o jego śmierci, jest bardzo pewny siebie, silny, nieustępliwy, wie po co przyszedł, wie czego chce, etc. ale kiedy zaczyna poznawać życie śmiertelników, widać w nim niepewność, nawet nieśmiałość. cieszy się nowym zupełnie jak dziecko. kiedy jesteśmy w czymś ekspertem, jesteśmy w czymś dobrzy, znamy się na czymś, zupełnie inaczej się zachowujemy. a nowe wyzwala w nas niepewność, czasem nawet lęk. dopiero, kiedy się oswoimy, zaczynamy być pewniejsi. ale nie powinniśmy się bać tego, co nowe. nie powinniśmy unikać zmian. bo to wszystko nas rozciąga, pomaga się rozwijać, rosnąć, stawać się większymi i lepszymi. a jeśli potraktujemy to jako przygodę, to łatwiej przejdziemy proces adaptacji.

gadu gadu

bartek odkrył ostatnio nową grę w telefonie tatusia. mówi do telefonu, a postać z gry powtarza jego słowa. problem jednak w tym, że bartuś myśli, iż ta postać do niego mówi... w końcu zaczyna się z tym kimś kłócić! mówi na przykład: "to mój lizak", a telefon odpowiada: "to mój lizak", na to bartuś: "nie, to mój lizak!".... i tak w kółko :) jest to całkiem zabawne, ale do czasu. czasami mam wrażenie, że ja też tak robię. może nie dosłownie. nie gadam do gry w telefonie, ale mówię różne rzeczy, a potem się dziwię, że słyszę to samo. to, co mówimy naprawdę ma znaczenie. biblia mówi, że jest śmierć i życie w mocy języka. wypowiadamy tak wiele słów, jednak jak wiele z nich to słowa, które budują, wzmacniają, dają nadzieję? zbieramy to, co siejemy - również naszymi słowami. jeśli narzekanie, plotki, beznadzieja, to nasz chleb powszedni, to nie dziwmy się później, że to, o czym mówimy jest ciągle obecne w naszym życiu.

wtorek, 2 listopada 2010

dorosły przedszkolak

pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy z rodzicami na wakacje autokarem. zwykle jeździliśmy sami, ale tym razem był to wyjazd zorganizowany. czekaliśmy na przyjazd autokaru razem z całą grupą urlopowiczów. rodzice wypatrywali pojazdu, żeby móc szybko wejść i zająć miejsca. ja w swojej naiwności stwierdziłam, że przecież to nie wycieczka szkolna i ludzie chyba nie będą się pchali. na co mój tato się uśmiechnął i powiedział: no coś ty, nie licz na to. do dzisiaj pamiętam, że bardzo mnie to zaskoczyło. okazało się, że miał rację! jak tylko autokar się pojawił, ludzie rzucili się, jakby miał im zaraz uciec.
nie wiem dlaczego, ale myślałam sobie (chyba nadal mi się to zdarza), że w pewnym wieku to już człowiek zachowuje się trochę inaczej. ale potem, jak próbowałam wysiąść z autobusu w dzień targowy, zderzałam się z rzeczywistością - tłumem starszych osób, które gotowe były po trupach wepchnąć się do tegoż autobusu... dlaczego tak bardzo chcemy stać się dorośli, a kiedy już jesteśmy, zachowujemy się jak przedszkolaki? często mówi się dzieciom - jesteś już duży, tak się nie robi, a sami niejednokrotnie zachowujemy się jak dzieci. może warto dorosłość potraktować serio i nie ograniczać jej tylko do posiadania prawa jazdy, możliwości zakupu alkoholu czy uczestniczenia w wyborach...

wtorek, 26 października 2010

jeszcze trochę obrzydliwie :)

tak jakoś ten wczorajszy wpis mnie nastroił i przyszło mi jeszcze coś do głowy :) kiedy rodzi się małe dziecko, podstawowe "czynności" takiego brzdąca to jedzenie, spanie i.... robienie do pieluszki. często gęsto do tej pieluszki robi coś więcej niż siusiu :) i w związku z tym rodzice zajmują się głównie karmieniem, odbijaniem, usypianiem i przewijaniem. pieluszki są nieodzownym elementem krajobrazu domu z dzidziusiem. ale na szczęście maluch rośnie i w końcu następuje upragniony czas, kiedy już sam idzie do toalety. jeszcze przez jakiś czas trzeba mu pupę wycierać, ale jesteśmy na dobrej drodze do samodzielności. i taka mi się nasunęła analogia, kiedy rozpoczynamy swoje życie z Bogiem, na początku tej podróży to On często zmienia nam pieluchy, czyści nasze brudy, pomaga we wszystkim. ale rozwijamy się i powinniśmy dojść do momentu, kiedy przestajemy być duchowym niemowlakiem. nie możemy oczekiwać, że ciągle będziemy nosić pieluchy, a Bóg po nas posprząta. wszystko, co jest zdrowe, rozwija się i rośnie. osiąga dojrzałość. dokładnie tak samo jest w naszym życiu duchowym. Bóg zawsze jest przy nas i jest gotowy do pomocy, ale nie możemy cały czas chodzić w pieluchach i jeść papki. nie chciałabym, żeby moi synowie nosili pieluchy, kiedy będą już nastolatkami...

poniedziałek, 25 października 2010

dzisia troszkę obrzydliwie

nasz syn dzisiaj stwierdził, że jak się robi kupę, to nie da się płakać... i to odkrycie zainspirowało mnie do tego wpisu (prawda, że obrzydliwe ;) bo mówiąc inaczej - to, co wymaga wysiłku i skupienia wyklucza mazgajstwo. jeśli koncentrujemy się na zrobieniu czegoś, dążymy do czegoś, mamy przed sobą jakiś cel, to nie mamy ani czasu, ani za bardzo możliwości na płacz i rozczulanie się nad sobą. musimy wybrać - albo będziemy się nad sobą użalać, albo będziemy działać. tak często lubimy sobie ponarzekać, jakie to nasze życie ciężkie i trudne, jak to nic nam nie wychodzi i nikt nas nie kocha. a gdybyśmy tak wzięli się do roboty, zaczęli realizować to, co jest w nas, chociaż czasem głęboko ukryte, gdybyśmy skupili się na działaniu, zabrakłoby nam energii i czasu na płaczki. może trochę to obrzydliwe, ale może warto wziąć z tego lekcję? ;)

niedziela, 17 października 2010

kto tu dzisiaj będzie spał?

to pytanie mojego trzyletniego synka na widok materaca z pościelą rozłożonego na podłodze w jego pokoju. ale nie jest to zdziwienie, że ktoś będzie spał w jego pokoju, a raczej chęć uzyskania informacji, kto to będzie tym razem! dlaczego? ponieważ u nas często są goście, często ktoś nocuje, a nawet ktoś mieszka na stałe. do tej pory jakoś mnie to zastanawiało, ale ostatnia wizyta mojej koleżanki ze studiów uświadomiła mi, że to nie jest normalne... a przynajmniej nie jest takim dla większości moich rodaków. kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami lubiłam, jak przychodzili do nas goście. zawsze sobie marzyłam, że jak już będę miała swój dom, to będzie on pełen ludzi. i tak się dzieje. każdy, kto nas odwiedził wie, że rzadko nasz dom jest pusty. hołdujemy staropolskiej zasadzie 'gość w dom, Bóg w dom'. no i nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem nie gościmy aniołów! :)
okazuje się, że to, co dla nas jest normalne, nie zawsze jest normalne dla innych. ameryki nie odkryłam. ale okazuje się również, że to my kreujemy tę normalność. dla naszego syna nie jest niczym dziwnym, że w pokoju obok ktoś mieszka, ani że u niego w pokoju ktoś będzie nocował. jest do tego przyzwyczajony, dla niego to normalne.
szkoda tylko, że to nasze normalne tak często jest kształtowane przez wcale nie-normalne czynniki. przeklinanie stało się normalne, brak szacunku wobec starszych, czy w ogóle innych ludzi, stało się normalne... ale skoro możemy normalność kreować, dlaczego nie spróbować? dlaczego nie kreować jej w oparciu o pozytywne i dobre wzorce i wyznaczniki. w naszym domu wyznacznikiem jest Biblia. to ona pokazuje nam, co jest normalne, a co nie. nasze dzieci wyrastają w takiej atmosferze. wcześniej czy później same zderzą się z rzeczywistością, ale mam nadzieję, że uda nam się nauczyć ich tego, że to oni mogą kreować normalność, że będą potrafili sami zdecydować, co jest dobre, a co nie.

środa, 13 października 2010

znam siebie?

nie do końca. pewnych rzeczy o sobie dowiadujemy się dopiero w pewnych sytuacjach. ja na przykład uwielbiam spać. do normalnego funkcjonowania potrzebuję 8 godzin snu w odpowiednich godzinach. niedobór snu jest bardzo widoczny i odbija się na otoczeniu... niestety. ale od 4 tygodni nie jest mi dane tyle spać. marzę o tym, by spać 6 godzin bez przerwy! ale póki co graniczy to z cudem :) nasz młodszy synek nie pozwala na taki luksus, a obecność starszego powoduje, że nie zawsze jest możliwość przespania się w dzień. dobrze, że mam wspaniałego męża, który czasami mnie wręcz wygania, żeby poszła spać... chyba dobrze wie, że jak jestem niewyspana, to wszyscy na tym cierpią :D
czasami potrzebujemy znaleźć się w sytuacji, która odbiega od tego, co znamy, aby poznać swoje możliwości. ja nagle jestem w stanie funkcjonować przy 6-7 godzinach przerywanego snu. ale gdyby nie mały brzdąc, który pojawił się w moim życiu, nie wiedziałabym, że jest to możliwe. podobno skrajne sytuacje wymagają skrajnych środków. ale to właśnie te skrajne sytuacje pokazują, jacy jesteśmy i na co nas stać. czasami stają się egzaminem, czasami smutną lekcją własnego egoizmu, własnych lęków. oby jak najczęściej był to dobrze zdany egzamin, bo ciężko się żyje z niechęcią do siebie samego...

niedziela, 26 września 2010

po co słowa?

to zakończenie jednej z reklam. nie ma w niej dźwięku, ale słowa są - tyle, że nie mówione, a zapisane. zdjęcia są pięknie opisane, żeby widz na pewno wiedział o co chodzi. ale na końcu pokazuje się plansza właśnie z tekstem: "po co słowa?" zastanawiam się czasami, czy ci którzy produkują reklamy naprawdę uważają, że oglądający są głupi? to, że nie ma dźwięku, że nikt nic nie mówi, nie znaczy jeszcze, że nie ma słów. przecież zapisane to również słowa. słowo może być pisane, albo mówione. czy zatem ktoś, kto wymyślił tę reklamę pomyślał, zanim ją wypuścił? ja nie wiem, może ja przesadzam, ale nie lubię, jak ktoś ze mnie robi wariata i traktuje mnie, jakbym była półgłówkiem. reklamy niestety mają to do siebie, że najczęściej tak właśnie robią...
ale nie tylko. ostatni pobyt w szpitalu pokazał mi, że wystarczy, że ktoś robi coś, co dla mnie jest obce i to już powoduje, że jestem traktowana protekcjonalnie. panie pielęgniarki mówiły do mnie tonem wskazującym na ich wyższość w materii karmienia np. szkoda tylko, że każda zmiana miała inną opinię na ten sam temat.... a jednak to ja, jako ignorantka zasługiwałam na protekcjonalny ton i traktowanie. a przecież nawet jeśli wiem więcej niż inni na jakiś temat, wcale nie muszę pokazywać im, że jestem w jakimś stopniu lepsza. wszystko kwestia tego, jak widzimy ludzi, którzy nas otaczają. jeśli ich szanujemy, to nie będziemy ich traktować z wyższością. świadomość tego, że sami również nie wiemy wszystkiego sprawia, że nie będziemy się zwracać do nikogo tonem protekcjonalnym. wystarczy zobaczyć siebie w drugiej osobie i traktować innych tak, jak chcielibyśmy, żeby nas traktowano.

piątek, 24 września 2010

'znowu w życiu mi nie wyszło...'

to słowa pewnej znanej piosenki pewnego znanego zespołu. w oryginale brzmią: "aint no sunshine when she's gone" i chyba wolę jednak te oryginalne - też smutne, ale nie aż tak depresyjne. skąd ten tekst? usłyszałam go w poniedziałek niedługo przed tym, jak znalazłam się na porodówce, w celu powicia kolejnej latorośli. i jak usłyszałam, to mi zostało. cały czas, jaki spędziłam w szpitalu, w głowie grała mi ta melodia i ciągle przewijały się te właśnie słowa. kiedy po powrocie do domu podzieliłam się tą wspaniałą informacją z domownikami, usłyszałam - ale tobie właśnie wyszło! :)
no właśnie. jest dużo takich piosenek, co to raz wpadną w ucho i już nie chcą wyjść. i chodzi człowiek z jakimś często idiotycznym tekstem w głowie, do czasu aż usłyszy inny. podobnie jest ze słowami, które słyszymy o sobie - ale z tymi negatywnymi. jak już raz wpadną w ucho, to wiją sobie gniazdko w naszych myślach i ani im się śni wylecieć drugim uchem. a my chodzimy z takimi negatywnymi słowami, obrazami i nie potrafimy się ich pozbyć. a nawet jak ktoś nam próbuje powiedzieć coś pozytywnego, to i tak filtrujemy to przez nasze gniazdko negatywnych myśli i nie potrafimy przyjąć tego, że ktoś może o nas myśleć i mówić dobrze. a może te pozytywne rzeczy trzeba nagrać w rytm takiej właśnie "wpadającej w ucho" melodii i słuchać i słuchać, aż zapadną nam głęboko w głowie i w sercu i zaczniemy w nie wierzyć?

niedziela, 12 września 2010

pacjencie lecz się sam

tak chyba się mawia do naszych pacjentów przy okazji sytuacji naszej służby zdrowia. ale coś w tym jest. pacjent pomocy potrzebuje, ale musi mieć tego świadomość i chcieć tej pomocy, a w ten sposób sam sobie pomaga. tak jest ze wszystkim. dopóki nie zrozumiemy, że potrzebujemy pomocy, nikt nie będzie mógł nam pomóc, bo zwyczajnie tę pomoc odrzucimy. czasami łatwiej jest uporczywie twierdzić, że nic się nie dzieje, albo jeszcze lepiej uważać się za ofiarę. problem polega na tym, że w ten sposób nigdy nie rozprawimy się z tą sytuacją, nie wyjdziemy z dołka, do którego wpadliśmy. tak jest łatwiej. a jednak przyznanie się, że potrzebujemy pomocy jest początkiem terapii. jest otwarciem się na czasami bolesne zabiegi, które mogą uzdrowić to, co jest chore. może jednak warto zaryzykować?

czwartek, 2 września 2010

czas do przedszkola

dzisiaj byłam na moim pierwszym zebraniu rodziców! ciekawe przeżycie. najpierw wszyscy rodzice przedszkolaków zostali zebrani w małej sali gimnastycznej, gdzie przedstawiono nauczycieli i podane zostały podstawowe informacje dotyczące funkcjonowania przedszkola. potem rodzice poszli do sal zgodnie z grupami, do jakich uczęszczają ich dzieci. ponieważ bartek jest w grupie najmłodszej, siedzenie na krzesełkach przeznaczonych dla jego wieku stanowiło nie lada wyzwanie, szczególnie w 9 miesiącu ciąży :)

ciekawie jest znaleźć się po drugiej stronie. kilka (już chyba naście!!!) lat temu to do mnie chadzano na zebrania, teraz zaczyna się moja przygoda. niby inaczej, a jednak tak samo. dziwne uczucie, kiedy stoi przede mną pani nauczycielka i podaje informacje. tyle, że teraz ja mogę swobodnie wyrazić swoje zdanie, poprosić o zmianę, interweniować jeśli zajdzie taka potrzeba. a jednak podobieństwo do sytuacji z lat szkolnych jakoś dziwnie paraliżuje. przynajmniej na początku.

jeśli przez lata tkwimy w jakimś układzie, jeśli cały czas znajdujemy się po jednej stronie, po której nasze prawa lub możliwości działania są ograniczone, to trudno nam później uwolnić się od myślenia, że to się już skończyło. jeśli przez lata wtłaczano nam do głowy, że nie damy rady, nie możemy, albo że nam się nie uda, to trudno w ciągu chwili uwierzyć, że to nieprawda. potrzebujemy czasu i pomocy. jeśli komputer zaczyna źle działać, często instaluje się system na nowo. wymazuje się wszystkie dane i wszystko zaczyna działać na od nowa. nie znam się na tym, ale tak podobno jest w teorii :) w życiu ciężko jest wykasować system i zainstalować go na nowo. ale tak naprawdę tylko wracając do źródła możemy odnaleźć siebie bez naleciałości, które narzuciły nam przeżycia, ludzie, zasłyszane słowa. Bóg powiedział, że znał mnie zanim jeszcze pojawiłam się w łonie mojej mamy. kogo znał? na pewno nie tego kogoś, kogo ja widzę i o kim myślę. bo mój dysk jest pełny różnych informacji, które nie mają swojego źródła w Bogu. mój system został zaśmiecony. aby go przeinstalować, muszę zanurzyć się w Bogu i odnaleźć siebie w Nim. to wymaga czasu i zaangażowania, ale warto! bo efektem jest wolność i pełnia.

wtorek, 31 sierpnia 2010

czyżby jesień?

jakoś tak jesiennie się zrobiło za oknem. a przecież to dopiero koniec sierpnia! mam nadzieję, że słońce jeszcze się pojawi i będziemy mieli kilka ciepłych dni zanim nadejdą te prawdziwie jesienne. tak szybko mija czas, że czasami aż trudno za tym nadążyć. im więcej mamy lat, tym szybciej uciekają nam dni. dlatego tak ważne jest, żeby przeżywać życie jak najlepiej. każdy dzień się liczy. każdy dzien jest cenny, każdy dzień to szansa na zmianę - siebie i mojego świata. zamiast wstawać lewą nogą, lepiej budzić się z myślą, co dzisiaj mogę zrobić, żeby ten dzień był dobry. pomimo deszczu czy złego nastroju.

sobota, 28 sierpnia 2010

odlot

to bardzo fajna bajka. bartek często ją ogląda (ale jeszcze nie znam jej na pamięć!). jest tam jedna scena, w której "dziadek" jak go nazywa bartek, ogląda album zrobiony przez jego żonę. album, w którym znajdują się pamiątki po jej marzeniu dotarcia do pewnego pięknego miejsca w ameryce południowej. marzenie, które dziadek postanowił zrealizować sam, dla niej, chociaż jej już zabrakło. był tak skoncentrowany na dotarciu do celu, że wszystko, co go spowalniało, pojawiało się niespodziewanie na drodze, stanowiło dla niego frustrację. oglądając album po dotarciu do celu natrafił na część, której wcześniej nie widział - zdjęcia i wspomnienia ze wspólnego życia z żoną. dla niej przygodą były ich przeżycia, spędzone razem dni. marzenie pozostało, ale podróż przez życie okazała się najwspanialszą przygodą.
często tak bardzo zależy nam na osiągnięciu jakiegoś celu, że torujemy sobie drogę odpychając wszystko i wszystkich, którzy pojawiają się na naszej drodze. w końcu docieramy do upragnionego celu i nagle okazuje się, że tam jest tylko ładny widok, ale jesteśmy sami. podróż już jest przygodą, a wszystko, co nas spotyka po drodze ubogaca nas i nasze życie. możemy nawiązać nowe przyjaźnie, poznać lepiej siebie, nauczyć się czegoś nowego. a przy tym osiągniemy cel prawdopodobnie we wspaniałym towarzystwie, a na pewno bogatsi o wiele doświadczeń i z albumem pełnym wspomnień.

środa, 25 sierpnia 2010

nowy rozdział

od kilku miesięcy sukcesywnie sobie rosnę. a w środku mnie rośnie sobie mały człowiek. człowiek ten (bardzo nie chce ujawnić swojej płci) rośnie, wierci się i rozpycha. teraz szczególnie. czas jego przyjścia na świat zbliża się wielkimi krokami, a ja wyczekuję go z niecierpliwością. chciałabym, żeby skończył się już czas bycia dużą, zmęczoną, czas trudności w spaniu i oddychaniu. chciałabym móc bez problemu obciąć sobie paznokcie u nóg i zawiązać buty... i chociaż sam moment rozwiązania mnie przeraża, to i tak czekam już na koniec. tylko, że ten koniec, jest jedynie końcem pewnego etapu. zacznie się kolejny - wypełniony pieluchami, pobudkami nocnymi, dziwnym odgłosem płaczu...
każdy koniec jest również początkiem. czasami gdy coś się kończy, wolelibyśmy to zatrzymać. nie chcemy odpuścić. trzymamy się ciągle tego, co już właściwie minęło. ale nie można starać się zatrzymać czegoś, co już się skończyło. to tak, jakby chcieć cały czas być w ciąży. nie da się, a poza tym jest to bardzo niedobre no i... niemożliwe! pozwalając, aby pewne etapy naszego życia się skończyły, otwieramy się na kolejne. zamiast płakać nad końcem, lepiej oczekiwać tego, co nowe. boimy się nowych rzeczy, boimy się zmian. a jednak to wszystko jest nieuniknione. a zmiany są potrzebne i dobre.
moja zmiana będzie znacząca. czy się jej boję? owszem. czy na nią czekam. jak najbardziej! bo wiem, że to, co przede mną jest dobre, lepsze, mimo tego, że nieznane!

czwartek, 20 maja 2010

za starzy na...

odkąd pamiętam zawsze znalazł się ktoś, kto uważała się za "za starego" żeby robić coś, co robili inni. czasami ci "za starzy" mieli lat aż 16... kiedy tak sobie o tym myślę, to zauważam pewien schemat. im więcej mamy lat, tym częściej twierdzimy, że jesteśmy za starzy na pewne zachowania, rzeczy. dotyczy to np. sportu, muzyki, pewnej atmosfery w dużych zgromadzeniach. osoby dwudziesto- i trzydziestoparoletnie uważają, że jeśli w pobliżu jest dużo nastolatków, to impreza na pewno nie jest dla nich. i o ile koncert jakiegoś zespołu, którego targetem są właśnie nastolatki, raczej nie jest miejscem, w którym osoby ciut starsze się odnajdą, to są imprezy, na których obecność młodych jest właśnie atutem. ciekawe jest też to, że im częściej jesteśmy "za starzy" na jedne rzeczy, jakoś nagle nie jesteśmy ani za starzy, ani za młodzi na inne. obrażanie się, obmawianie, krytykowanie za plecami - dzieciom często zwracamy uwagę, że tak nie ładnie, że są już duże i powinny wiedzieć lepiej, że tak się postępuje. ale sami osiągając pewien wiek nie dostrzegamy, że takie zachowania są właśnie dziecinne. uciekamy z miejsc, w których uważamy się za "zbyt starych", a postępujemy jak dzieci i nie widzimy w tym nic złego.
nie uważam, że powinniśmy się upodabniać do małolatów, czy na siłę starać się być młodszym. ale chyba warto się zastanowić, na co tak naprawdę jesteśmy już za starzy, a co może być dla nas korzyścią. nasza impreza RADYKALNI jest uznawana za konferencję młodzieżową i wiele osób po przekroczeniu 20 stwierdza, że to nie dla nich. ciekawe, że ilość nastolatków jest głównym argumentem ku temu. nie liczy się poziom wykładów i atmosfera. bo przecież to nie dla mnie. a takie imprezy nas rozciągają, inspirują do zmiany. a zmiana jest trudna. może to właśnie dlatego uważamy, że jesteśmy za starzy. bo łatwiej w ten sposób pozostać takim samym? młodzi są gotowi, by się zmieniać, by robić coś nowego, by wpływać na otaczający ich świat. wierzą, że są w stanie przenosić góry i to się udziela, jeśli przebywamy w takiej inspirującej atmosferze.

piątek, 7 maja 2010

konstruktywna krytyka

zastanawiałam się ostatnio czym jest konstruktywna krytyka. zawsze mi się wydawało, ze jest ona wrazana przez osoby z doświadczeniem, mające wiele do powiedzenia na dany temat. ale przede wszystkim, ze ma sluzyc poprawie, zachęcie. ku mojemu zdziwieniu, wcale tak nie jest. a moze nie wszyscy tak samo myślą? moze niektórzy chcąc koniecznie zaistnieć próbują wyrazić swoją opinię tylko po to, zeby pokazać innym, ze się z nimi nie zgadzają? najbardziej śmieszy mnie fakt, ze za kazdym razem opakowane jest to w pozory tzw. "braterskiej miłości i szacunku". i właśnie w imię tej miłości mówi się innym, że wcale nie są tacy fajni, że to co robią też nie jest wcale takie fajne. gdzie tu konstruktywizm? hipokryzja jest czymś strasznym, ale ostatnio mam wrażenie, że jest jej coraz więcej. szkoda, że ci konstruktywni krytycy rzadko ujawniają się na tyle, żeby można z nimi polemizować. łatwiej jest "konstruktywnie krytykować" anonimowo, albo w takiej formie, żeby przypadkiem nikt nie próbował odpowiedzieć. tylko dlaczego? czyżby jakiś strach? brak pewności co do swojej opinii? ostatnio pewna mądra dziewczyna cytując Marszałka Piłsudskiego napisała: "racja jest jak dupa, każdy ma swoją". wybaczcie dosadność. bo przecież tak ważne są moje racje... ale opnia to jedno, a konstruktywna krytyka to coś zupełnie innego. nałatwiej jest ferować wyroki, oceniać i wyrażać opinie. tylko po co? Jezus mówił: "jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą" warto o tym pamiętać, bo "co siejemy, to będziemy zbierać". chętnie posłucham konstruktywnej krytyki. chętnie usiądę z kimś, kto pomoże mi stać się lepszym człowiekiem, poprawić to co robię. ale jeśli ktoś pragnie jedynie wyrzucić na mnie swoje śmieci - nie, dziękuję. w liście do koryntian paweł mówi, że miłość wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy. szkoda, że w imię tzw. miłości tak chętnie obrzucamy innych błotem....

środa, 27 stycznia 2010

ile można?

zastanawia mnie ile razy można niektórym powtarzać pewne rzeczy. im częściej rozglądam się wokoło, tym więcej widzę ludzi poranionych, zagubionych, nieszczęśliwych. i chciałoby się im pomóc, ale tak często nie potrafię. wiem, jestem w gorącej wodzie kąpana i czasami reaguję zbyt nerwowo. ale jak widzę, jak oni się marnują tkwiąc w miejscu zranienia i żalu to mnie coś trafia... na pewno nie łatwo jest zostawić przeszłość, ale potrzeba jednej najistotniejszej chyba w tym wypadku rzeczy - trzeba chcieć. to jest początek. a od czegoś trzeba zacząć. można cały czas koncentrować się na tym, co było. myśleć tylko o tym, co jest nie tak. ale czy to coś zmieni? czy to coś pomoże? chyba nie bardzo. czasami jedna decyzja może otworzyć drzwi do zupełnie nowego życia - bez żalu, rozgoryczenia, ale patrzącego w przyszłość z nadzieję, że będzie lepiej. tylko czy tego chcę? czy nie łatwiej jest tkwić w tym samym miejscu? może wygodniej jest żyć ciągle przeszłością. wszystko jest znajome, nawet jeśli boli, to przynajmniej wiem, co boli. a tak może pojawi się coś nowego, co zaboli... no właśnie. wygodniej nam tkwić w starym i znanym bólu i żalu, niż spróbować spojrzeć przed siebie i zaryzykować... szczęścia.

sobota, 9 stycznia 2010

powiem wam, jak było naprawdę

to zdanie z sali sądowej pokazanej w amerykańskim filmie. w zależności od tego, czy wypowiadane przez obronę, czy też oskarżenie, prawda okazywała się zupełnie inna. to akurat sytuacja czysto fikcyjna, jednak niejednokrotnie prawda, którą się tak szczerze wygłasza jest prawdą wygodną dla mówiącego i niestety zbyt często odbiegającą od...prawdy właśnie. czasami słyszy się, że ktoś chce poznać prawdę, ale kiedy ją poznaje czuje się rozczarowany i zwyczajnie jej nie przyjmuje, nie akceptuje. jest zbyt banalna, zbyt prosta, za mało brutalna.... nie wiem, ale może czasami wolimy taką inną "prawdę", która jest bardziej kolorowa, wzbudza więcej emocji, zaspokaja nasze wewnętrzne pragnienia. taką prawdę, która nam pasuje. tylko, czy to nadal jest prawda? i co to jest prawda? pismo święte mówi, że kiedy poznamy prawdę, ona nas wyswobodzi. prawda uwalnia. jest też napisane, że Jezus Chrystus jest drogą, prawdą i życiem. w Nim odkryjemy prawdę o sobie, o innych, o świecie w którym żyjemy. tylko czy jesteśmy gotowi tę prawdę przyjąć?

środa, 30 grudnia 2009

2009...2010

rok się kończy. nic wielkiego, bo co roku tak się dzieje. a jednak dla większości jest to szczególny czas. mamy nadzieję, że nowy przyniesie coś innego - lepszego. zaczynamy odliczanie od początku, a zatem wszystko można rozpocząć na nowo. podsumowujemy stary rok, obiecujemy (sobie i innym) zmiany i poprawę w nowym roku.
mój stary rok był bardzo bogaty w zmiany. to, gdzie jestem teraz jest najlepszym miejscem w jakim mogłabym się znaleźć. wydarzyło się bardzo wiele i chyba nigdy nie przypuszczałam, że właśnie tak będzie wyglądało moje życie pod koniec pierwszej dekady tego tysiąclecia. czy było łatwo? nie zawsze. czy było warto? jak najbardziej. chociaż to wiem, ciągle zaskakuje mnie niesamowitość Boga i Jego potęga, miłość i łaska. kończę ten rok z radością, że spędziłam go z Nim i przeżyłam dla Niego.
a czego oczekuję w nowym roku? oczekuję więcej - więcej Boga, więcej przygód, więcej niesamowitych zmian i cudów. dlaczego? bo "czego oko nie widziało ani ucho nie słyszało, w serce człowieka nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy Go miłują." (1 Kor. 2:9) i dlatego, że Bóg "może uczynić znacznie więcej niż to, o co prosimy czy pojmujemy"
chciałabym życzyć wszystkim tym, którzy tu czasem zaglądają, aby w tym nowym roku poznali Boga takim, jakim On jest naprawdę. aby zaryzykowali i spróbowali otworzyć się na Jego miłość i łaskę. tak łatwo ulec stereotypom, utrwalonym od wieków obrazom Stwórcy. ale nowy rok jest nowym początkiem, niech stanie się też nowym początkiem w Waszej podróży do poznania tego, który kocha i zna każdego z nas tak, jak nikt inny. a piękno tej podróży polega na tym, że trwa tak długo, jak długo tu jesteśmy, a za każdym zakrętem odkrywamy więcej i więcej jedynego, prawdziwego i wszechmocnoego Boga.

czwartek, 10 grudnia 2009

czy byliśmy grzeczni?

odkąd pamiętam takie pytanie towarzyszyło zbliżającym się mikołajkom czy świętom. jeśli było się grzecznym, to można było liczyć na prezenty. a jeśli nie bardzo, to czekała rózga, albo i brak prezentów. czasami mikołaj przynosił prezent, ale i rózgę - tak profilaktycznie, coby delikwent wiedział, że za rok może nie być już tak różowo. w sumie nic złego. dla dzieciaków motywacja, by się starać, dla rodziców szansa na małą manipulację, żeby dzieciaki się słuchały. szkoda tylko, że w ten sam sposób patrzymy na Boga i Jego dar dla nas. chociaż świętujemy przyjście na świat Jezusa, bożego daru dla ludzkości, to tak jak w przypadku mikołaja, często myślimy, że musimy na Niego zasłużyć. a że ciężko sprostać boskości, jakoś wydaje nam się ciągle, że nie jesteśmy godni. i owszem, nie jesteśmy godni. dlatego właśnie przyszedł Jezus. On umarł za grzech, żebyśmy mogli w Nim zostać usprawiedliwieni. dał nam zbawienie i życie wieczne z Bogiem i nie jesteśmy w stanie na to zasłużyć, ani zapracować. to jest łaska. a jednak próbujemy. wolimy działać po ludzku - no przecież tak jest sprawiedliwie. jesteś dobry, Bóg cię kocha. jesteś zły, Bóg się gniewa. tylko, że On umarł niesprawiedliwie. a jednak to zrobił. i teraz dzięki cudownej bożej łasce nie musimy się starać zapracować na Bożą akceptację. jedyne czego potrzebujemy, to przyjąć ten piękny dar i żyć w miłości i wdzięczności za Niego.
chociaż śmiejemy się z tej rózgi, to wszystko co dajemy naszemu synowi wypływa z naszej miłości do niego. on wcale nie musi zapracować na nią. pewnie, wychowujemy go i pewne postawy nagradzamy, o innych uczymy, że są niewłaściwe. ale kochamy go w całości - nie oczekujemy, że będzie musiał zasłużyć na naszą miłość. i dajemy mu prezenty właśnie z miłości do niego, a nie dlatego, że na nie zasługuje.
czasami najprostsze rzeczy najtrudniej przyjąć. wydaje się łatwiejsze życie według ludzkiej sprawiedliwości, ludzkich zasad. te Boże są dużo lepsze, jeśli ich nie wypaczamy. Jezus umierał na krzyżu za mnie, chociaż mnie jeszcze nie było na świecie. próba zasłużenia na dar zbawienia jest całkowicie bezsensowna. On już wtedy wiedział, że nie dam rady temu zadość uczynić. a jednak to zrobił. bo mnie kocha

sobota, 5 grudnia 2009

mikołaju, mikołaju, coż ty nam przyniesiesz?

wczoraj do krakowa przyleciał prawdziwy mikołaj z laponii. został przywitany przez 100 krakowskich mikołajów i prezydenta miasta. ponieważ bartek codziennie teraz czeka na mikołaja, poszliśmy z nim zobaczyć tego prawdziwego. trochę się go wystraszył... ale za to później w centrum handlowym spotkał kolejnego i do tego się szybciej przekonał, bo siedział przed piernikowymi domkami w otoczeniu sztucznego śniegu - śnieg był argumentem, który przekonywał na tak. mamy ogromną frajdę z oglądania, jak bartek ekscytuje się prezentami, jak odkrywa przyjemność w otrzymywaniu i niespodziankach. co prawda niektórzy pewnie powiedzą, że oszukujemy dziecko, ale cóż - to już nasza sprawa :) natomiast cała komercyjna strona mikołajów spowodowała, że zaczęłam się zastanawiać na tym wszystkim, co towarzyszy zbliżaniu się świąt i samym świętom. w naszej tradycji mikołaj przychodzi 6 grudnia, a w wigilię prezenty przynoszą - w zależności od regionu Polski - aniołki, dzieciątko, albo gwiazdka. jednak na skutek globalizacji mikołaj działa cały grudzień. jak już się obsprawi z prezentami mikołajkowymi, to przygotowuje się do wigilii. filmy mówią nam o tym, że jak mikołaj ma jakieś kłopoty, to święta są zagrożone! ratowanie mikołaja jest równoznaczne z ratowaniem świąt. rozmawialiśmy ostatnio z naszym angielskim przyjacielem i próbowaliśmy wytłumaczyć mu nasze tradycje. że mikołaj przychodzi 6 grudnia, bo jest to jego dzień na pamiątkę biskupa, który był człowiekiem bardzo hojnym i obdarowywał ludzi, pomagał biednym. że w wigilię dajemy sobie prezenty jako pamiątkę największego daru, jaki otrzymała ludzkość - Jezusa, który przyszedł na ziemię pod postacią człowieka, aby nas zbawić i dać nam życie wieczne. i z tej perspektywy wszystko wygląda troche inaczej, ma jakiś głębszy sens. tylko czy w natłoku reklam, bilbordów, bajek i filmów potrafimy dostrzec prawdziwy sens przygotowań do świąt i dawania prezentów? bartek pewnie kiedyś odkryje, że mikołaj nie jest prawdziwy, nawet ten z laponii (który podobno ma żonę polkę!), ale pomożemy mu też zrozumieć powód, dla którego świętujemy i myślę, że nie będzie rozczarowany. prawda pomaga zobaczyć wszystko inaczej, tak jak jest. prawda wyzwala :)

piątek, 23 października 2009

ślubować, nie ślubować?

dzisiaj w pewnym porannym programie kilku znanych panów debatowało nad wyższością tzw. związku wolnego nad małżeństwem. tematem rozważań było pytanie: czy warto zdecydować się na ślub ze względu na dziecko? (w każdym razie coś koło tego). jeden z nich zawzięcie bronił tezy, że bez ślubu lepiej, że owszem ceremonia jest piękna i on też chciałby kiedyś, ale to że u nas tak jest przyjęte, to wcale nie znaczy, że on tez musi. no pewnie, że nie musi. tylko smutne jest to, że małżeństwo zostało spłycone i sprowadzone do instytucji, umowy, rozpoczynającej się wielkimi fajerwerkami, a istniejącymi tylko po to, żeby dzieci miały łatwiej w szkole... coraz powszechniej słychać głosy, że przecież wszyscy tak robią, że dzisiaj nie te czasy, że nie można być takim staromodnym. no a przy tym odsetek rozwodów stanowi niezły argument przeciwko zawieraniu małżeństwa. a przecież małżeństwo nigdy nie miało być instytucją, kontraktem, złem koniecznym, bo dziecko w drodze. postawiliśmy sobie wszystko na głowie i teraz na wszystkie sposoby argumentujemy, że tak jest lepiej.

małżeństwo to więź dwojga ludzi oparta na zaufaniu, oddaniu, odpowiedzialności i świadomości, że druga osoba jest dopełnieniem mnie. ludzie, którzy decydują się na małżeństwo, bo się kochają, bo chcą się razem zestarzeć, nie zawierają kontraktu, ale deklarują wobec siebie i innych, że chcą wziąć na siebie odpowiedzialność wspólnego życia i wspólnych decyzji. nie boją się (a jeśli się boją, to wiedzą, że tak będzie lepiej) powiedzieć wszystkim, że są gotowi zrezygnować z siebie na rzecz "nas", po to aby odkryć siebie pełniej. wolny związek jest prostszy - łatwo wejść, łatwo wyjść. nie wymaga odpowiedzialności. kiedy mi się przestaje podobać, zabieram zabawki i wychodzę. ktoś może powiedzieć, że obraz, który przedstawiłam jest wyidealizowany. być może. na pewno wielu ludzi decydowało się na małżeństwo z takich powodów, jakie wspomniałam wyżej, a potem doznało bolesnego rozczarowania. nie potrafię tego wyjaśnić i pewnie każdy przypadek jest inny. ale wydaje mi się, że jeśli od początku wpajane nam są pewne zasady i wartości, kiedy traktujemy życie może trochę inaczej niż pędząca z zawrotną prędkością większość, to łatwiej nam do tego ideału dążyć. chce nam się walczyć o "nas", nie wahamy się przed przyjęciem odpowiedzialności. a jeśli do tego dołożymy jeszcze pierwiastek Boga - tego, który jest najlepszym spoiwem związku, mamy szansę na sukces. tylko czy zdecydujemy się na trudniejszą drogę?

środa, 21 października 2009

skreślasz mnie?

jednym z najgorszych założeń jest to, iż chrześcijanie to ci, którzy robią bądź nie robią pewnych rzeczy. przeraża mnie, że tak powszechna jest opinia, iż chrześcijaństwo to zestaw reguł, co wolno a czego nie wolno robić. a ci, którzy tak uważają, skreślają od razu innych, którzy nie podporządkowują się tym regułom. chrześcijaństwo nigdy nie było definiowane listą rzeczy, które wolno i których nie wolno robić. to ludzie sobie tak przyjęli i przyjmują, bo tak jest łatwiej! chrześcijaństwo to styl życia i przede wszystkim relacja z jego dawcą. Jezus Chrystus nikogo nie odrzucał i nie skreślał ludzi dlatego, że coś robili, bądź czegoś nie robili. owszem piętnował grzech i hipokryzję, ale nigdy nie odrzucał człowieka. o wiele łatwiej jest ustalić zestaw reguł, które należy przestrzegać i rozliczać z nich ludzi, niż iść z nimi przez życie pomagając stawać się bardziej podobnymi do Chrystusa. zastanawiam się tylko, kto daje nam prawo, żeby ludzi skreślać tylko dlatego, że nie spełniają naszych norm, odrzucają naszą listę "wolno/nie wolno"? Pan Jezus mówił: 'jaką miarą mierzysz, taką i tobie odmierzą'. jeśli ktoś uważa się za chrześcijanina i jednocześnie odrzuca pewnych ludzi, bo nie postępują według przyjętego przez niego kodeksu, może powinien wrócić do podstaw i zadać sobie pytanie, co czyni go lepszym od innych? i czy faktycznie jest od nich lepszy? biblia mówi, że łaską jesteśmy zbawieni, nie z uczynków, aby się ktoś nie chełpił... tam gdzie jest łaska, tam nie ma sądu. Bóg nikogo nie odrzuca, dlaczego my tak lubimy to robić, chociaż sami ponad wszystko pragniemy akceptacji?

wtorek, 20 października 2009

mowa oj(czyaby)czysta?

dzisiaj w radio rzuciła mi się w uszy wypowiedź jakiegoś polityka, który użył sformułowania: 'bajpasował prawo' - nie wiem nawet jak napisać takie słowo. czy to jest jeszcze angielszczyzna, czy już polszczyzna? a może jakiś polityczny nowotwór słowny? może to tylko ja, ale naprawdę nie rozumiem po co zaśmiecać nasz język takimi określeniami, kiedy można spokojnie znaleźć piękne polskie słowo na określenie swoich myśli? są dziedziny w których słowa angielskie, czy jakieś inne, zaczynają funkcjonować w naszym języku, ponieważ nie ma polskich odpowiedników. ale wrzuty w stylu wspomnianego 'bajpasowania' rozbrajają mnie... nie dosyć, że język publiczny staje się coraz bardziej wulgarny, prowadzi się nawet dyskusje o tym, kiedy i jak przeklinają nasze wspaniałe gwiazdy i ludzie mediów. to jeszcze piękny język, jakim jest polski, jest zaśmiecany przez dziwaczne nowotwory językowe powstałe z próby spolszczenia słów najczęściej angielskich. smutne to...

oczekiwania

znowu przez jakiś czas tu nie zaglądałam i dzisiaj niespodzianka - az 5 komentarzy!!! kilka od kogoś bardzo miłego, ale niestety bezimiennego - w każdym razie dziękuję :) a Lenka - jeszcze zdążymy razem się wybrać zobaczyć kossakówkę :)
ciekawe, że stan jaki trwa sprawia, że przyzwyczajamy się i nie oczekujemy niczego innego. dla małego dziecka, nie rozczarowanego życiem każdy nowy dzień jest pełen oczekiwań. taki maluch wszystko przeżywa całym sobą i każda nowa rzecz chłonięta jest przez niego całym sobą, wszystkimi zmysłami. a przy tym ciągle oczekuje czegoś - nowego, innego, interesującego, fascynującego. i taką właśnie staje się każda rzecz, nawet najbanalniejsza dla istot, które dawno wkroczyły w upragnioną dorosłość. czasami mówimy komuś "nie bądź jak dziecko", ale zawsze ma to wydźwięk pejoratywny. szkoda, ze bywamy jak dzieci raczej w tych sferach, w których nie jest to dobre. a tam, gdzie bycie jak dziecko byłoby właśnie wskazane, uważamy że nie wypada - przecież jestem już dorosła!
myślimy, że oczekując sami wystawiamy się na rozczarowania. ale nie oczekując rezygnujemy z ekscytacji doświadczenia czegoś nowego, innego, ciekawego, fascynującego. może jednak warto czasami być jak dziecko?