środa, 31 października 2007

co mamy?

jakoś trochę czasu upłynęło od kiedy tu ostatnio gościłam... jak widać nie wszędzie jest się w sieci.
no to co mamy? mamy to, co kochamy, albo czego się boimy. tak powiedziała pani Weronika w dzisiejszym programie 'u can dance'. i bardzo mi się to spodobało. coś w tym jest. tak często, kiedy się czegoś boimy, to właśnie to nam się przytrafia. a skoro mamy również to, co kochamy - lepiej kochajmy, a nie bójmy się :)

czwartek, 25 października 2007

najważniejszy w domu

i wcale nie chodzi o człowieka. znowu będzie o reklamie, a właściwie o jednym zdaniu z pewnej reklamy. pan opowiada, jak to nabrał kredytów i ile rat musi spłacać i zaraz na początku mówi, że był w promocji, więc kupili, bo w końcu telewizor jest w domu najważniejszy. ponieważ reklamy mają trafiać do widzów, pewnie z założenia powinny też odzwierciedlać pewne cechy charakterystyczne grup docelowych. a podobno Polacy teraz na gwałt kredyty biorą, więc pewnie taka reklama skierowana jest do większości naszych rodaków. czyli wygląda na to, że w naszych domach telewizor jest najważniejszy. i gdyby tak pospacerować po różnych mieszkaniach pewnie by się okazało, że dużo w tym prawdy. no bo czy można sobie wyobrazić wieczór bez telewizora? a i po południu coś się znajdzie do oglądania. w sumie nie mam nic przeciwko temu, bo sama (co widać po moich postach) telewizję oglądam. tylko jakoś nie chcę, żeby to urządzenie stało się najważniejsze w moim domu. kiedyś to stół odgrywał taką rolę - miejsce spotkania całej rodziny. przy nim się wspólnie jadało, rozmawiało o bzdurach i o sprawach ważnych. stół jednoczył, a jednocześnie nie skupiał całej uwagi na sobie. telewizor też gromadzi, czasem nawet jednoczy, a na pewno doprowadza do dyskusji - szczególnie politycznych i najczęściej bardzo gorących. ale to on pochłania większość uwagi, domaga się być w centrum zainteresowania. i raczej nie zbliża ludzi. bo często przed telewizorem jesteśmy razem ale osobno... dlatego wolę stół. i telewizję sobie pooglądać lubię, ale u nas telewizor jest w szafie i jak mam go dość, to szafę zamykam i już go nie ma. bo on nie jest najważniejszy w naszym domu.

środa, 24 października 2007

emocjonujące życie

od jakiegoś czasu pewna telewizja reklamuje się w dosyć intrygujący sposób. na przykład pokazani są ludzie czekający na przystanku autobusowym, którzy w momencie, gdy autobus pojawia się w polu ich widzenia, zaczynają z radości skakać, śmiać się, płakać, rzucać się sobie w ramiona.... i wtedy padają słowa: 'życie zwykle nie dostarcza na co dzień aż takich emocji, a....' i podana jest telewizja, która i owszem. jak to się dawniej mówiło, reklama dźwignią handlu, więc oglądając ją na pewno można stwierdzić, że przyjazd autobusu raczej nie wzbudza w nas aż takiej euforii (chociaż można się nie zgodzić, bo jeśli on na przykład przyjedzie na czas, a zwykle tego nie robi? albo jest -20 a w nim włączone jest wyjątkowo ogrzewanie? kto wie, może u niektórych pojawiają się wówczas takie skrajne emocje). i automatycznie mamy ochotę zafundować sobie taką wspaniałą telewizję, która będzie nas rozśmieszać, doprowadzać do łez, etc. ale jakby się tak zastanowić, to to trochę smutne jest. bo skoro żeby przeżywać emocje w całej ich pełni potrzebujemy telewizji, to mamy strasznie nudne życie. nie mówię, że na widok autobusu trzeba skakać z radości, ale jednak ja wolę takie prawdziwe emocje - dotyczące tego, co żywe i realne. chyba przykre jest to, że trzeba się przenieść w świat filmów (albo świat wirtualny, co staje się coraz bardziej popularne), żeby doświadczać wzruszeń, złości, napięcia, radości... przecież te wszystkie emocje choć naturalne dla człowieka, będą powodowane czymś nierealnym, nieistniejącym. ja chyba jednak wolę tzw. 'real' (nie mylić z siecią supermarketów). życie dostarcza nam wielu emocji i powinniśmy je przeżywać. jeśli staje się z nich wyzute i potrzebujemy innych bodźców, by doświadczyć emocji, to smutne to życie mamy. bo czy radość spowodowana uśmiechem na twarzy ukochanej osoby, czy zapierającym dech w piersiach widokiem, który dane jest nam oglądać nie jest prawdziwsza, pełniejsza? może warto nauczyć się patrzeć na otaczający nas świat bardziej uważnie i odkryć, że może on nam dostarczać wielu wspaniałych przeżyć i emocji. bo telewizja jest fajna, ale wystarczy jeden 'pstryk' i zapada cisza... życie jest ciekawsze, jeśli tylko potrafimy je przeżywać w całej pełni.

poniedziałek, 22 października 2007

myślisz globalnie, żyjesz lokalnie

to jest slogan reklamowy nowego dziennika, jaki ukazał się na naszym rynku. ale może to też być ciekawe motto - taka postawa wiele ułatwia, a na pewno sprawia, że jesteśmy bardziej otwarci na drugiego człowieka. zaściankowość i strach przed tym, co inne wynikają najczęściej z tego, że nasza znajomość świata ogranicza się tylko do własnego podwórka. mówi się, że podróże kształcą i na pewno coś w tym jest. dzięki podróżom odwiedzamy nowe miejsca, poznajemy nowych ludzi i ich spojrzenie na rzeczywistość. to uczy pokory, ale i uwrażliwia na innych. powoduje, że ich inność przestaje nas przerażać. podobnie się dzieje, gdy dużo czytamy, jesteśmy ciekawi świata i próbujemy tę ciekawość zaspokoić. zaczynamy myśleć globalnie, a żyjąc lokalnie jesteśmy bogatsi o doświadczenia, tolerancję i otwartość. nowego dziennika nie czytałam, ale podoba mi się to motto. może gdyby więcej osób tak myślało, byłoby mniej ksenofobii, niechęci, agresji?

sobota, 20 października 2007

jeden głos się nie liczy?

ze wszystkich kampanii związanych z aktualnymi wyborami najbardziej podoba mi się kampania społeczna pod hasłem: 'zmień kraj. idź na wybory'. jeden z jej spotów reklamowych w tv to kolorowe ludziki, które mówią zdania w stylu: 'jeden głos się nie liczy' albo 'mój głos jest bez znaczenia'. zaczęłam się zastanawiać dlaczego takie właśnie myślenie, jest tak powszechne wśród naszych rodaków. i widać to nie tylko podczas wyborów, ale także w zwykłych sytuacjach, w jakich czasami przychodzi nam się znaleźć. wydaje nam się, że nie warto reagować, bo przecież jeden głos nic nie znaczy.... a przecież to nie prawda. skąd więc w nas takie myślenie? może w jakimś stopniu wynika ono z tak wszechobecnego poczucia własnej wartości? może dlatego wydaje nam się, że nasz głos nie ma znaczenia, ponieważ sami uważamy, że nie mamy nic do zaoferowania? dlaczego nie chcemy uwierzyć, że jesteśmy wartościowymi ludźmi, którzy mogą mieć wpływ na otaczający ich świat? bo możemy - właśnie przez to, że będziemy korzystać z prawa głosu, które mamy w życiu. jeśli każdy z nas odważy się zabrać głos, to nagle okaże się, że tych głosów jest więcej i razem możemy wpływać na świat. i wcale nie robię tutaj agitacji wyborczej! chodzi o zwykłe sytuacje życiowe, w jakich się znajdujemy - w autobusie, na przystanku, w kolejce do kasy. ostatnio nasi przyjaciele wracali z Anglii i na lotnisku na ten sam samolot oczekiwało wielu Polaków (co nas nie powinno dziwić). wśród nich byli także panowie, którzy będąc w stanie wskazującym, zachowywali się głośno i wulgarnie. znajomy postanowił im zwrócić uwagę, co oczywiście spotkało się z bardzo niecenzuralną reakcją. w końcu zwrócili się do ochrony lotniska, ponieważ panowie zaczęli być agresywni. ochrona interweniowała i nagle wiele osób zaczęło im dziękować. wśród oczekujących było wiele dzieci, a jednak nikt z rodziców nie zdecydował się zwrócić uwagi wulgarnym pasażerom. gdy jednak ktoś inny zareagował, to byli wdzięczni. choć nie wszyscy - byli i tacy, którzy twierdzili, że przecież nie można tak 'pod innymi dołków kopać'! pewnie brak reakcji jest często spowodowany lękiem. tylko lękiem przed czym? że mnie pobiją? czy może obawą, że się wyróżnię, że będę jedyną osobą, która zabierze głos i ten głos nie będzie nic znaczył? no i jeszcze te 'dołki' - może boję się, że ktoś pomyśli właśnie w taki sposób, jak ta osoba na lotnisku. ale dlaczego mylimy donosicielstwo ze sprzeciwem wobec chamstwa, wulgarności i agresji? i czy naprawdę trzeba się bać tego, że się wyróżnię, że ten mój jeden głos nic nie będzie znaczył? we wspomnianej sytuacji, pijani panowie nie weszli na pokład samolotu. dzieci nie musiały już słuchać wulgarnych słów i oglądać chamstwa swoich rodaków. czy zabranie głosu w tej sprawie zabolało? nie. to były - wydawałoby się - tylko dwa głosy, ale aż dwa głosy jednego małżeństwa. i poskutkowały. coś się zmieniło. bo każdy głos się liczy. a gdy każdy z nas zacznie odważnie dołączać swój głos, mamy szansę wpływać na rzeczywistość. bo jeden głos zawsze się liczy...

piątek, 19 października 2007

wszyscy jesteśmy manipulatorami

takie właśnie stwierdzenie usłyszałam dzisiaj w tv. pani, która je wypowiedziała, jest psychologiem. i pewnie trochę w tym jest racji, bo zaznaczyła, że często manipulujemy nieświadomie. stwierdziła, że nie chcąc komuś zrobić przykrości, albo próbując pokazać, jacy jesteśmy dobrzy, podświadomie manipulujemy... trochę mnie to przeraziło. no bo czy to oznacza, że jeśli nie chcę kogoś zasmucić, to manipuluję? albo jeśli naprawdę chcę pomóc, zrobić dla kogoś coś dobrego, to też manipuluję? jakoś mi się to dziwne wydaje. a co ze szczerymi intencjami? taką prawdziwą otwartością na drugiego człowieka? może to i rzadkość, ale jednak jeszcze gdzieś istnieje. czy to też manipulacja? jakoś mi się nie wydaje. chociaż nie jestem psychologiem i mogę się mylić. jednak kiedy komuś wyświadczam przysługę, to nie oczekuję, że się odwdzięczy. i jeśli wiem, że komuś sprawię przykrość, to się powstrzymuję. ale nie dlatego, że chcę go zmanipulować, ale dlatego, że go lubię! zatem jeśli ktoś twierdzi, że w takich sytuacjach jestem manipulantką, to ja mówię - i taka już będę :)

czwartek, 18 października 2007

zwykły cud

to tytuł płyty i piosenki Mietka Szcześniaka, którą bardzo lubię. często jej słucham. jeden z tekstów szczególnie przypadł mi do gustu. są tam między innymi takie słowa: 'nie trzeba rządzić, żeby fajnie żyć'. w dobie wyborów, to brzmi aż nadto niewiarygodnie :) ale słowa te dały mi dużo do myślenia. bo jakoś tak jest, że lubimy rządzić, mieć kontrolę, panować nad sytuacją. to nam daje poczucie bezpieczeństwa. wydaje nam się, że gdy trzymamy rękę na pulsie, to wszystko jest ok. ale jest to chyba trochę złudne. bo prawdziwe poczucie bezpieczeństwa wypływa z naszego wnętrza, a nie z tego, czy kontrolujemy sytuację. tak bardzo chcemy rządzić wszystkim i wszystkimi, a często nie potrafimy '(za)rządzić' sobą. pewien bardzo mądry człowiek powiedział: 'ten, kto opanowuje siebie samego, znaczy więcej niż zdobywca miasta'. chyba lepiej nauczyć się najpierw siebie, zanim zapragniemy rządzić innymi. tylko, że to jest trudniejsze.... ale gdy potrafimy panować nad sobą, wtedy nie mamy już tak wielkiej potrzeby kontroli, bo czujemy się bezpiecznie z tym, kim jesteśmy. i wtedy możemy razem z Mietkiem zaśpiewać, że 'nie trzeba rządzić, żeby fajnie żyć'!

dziecięca niewinności...

taki trzymiesięczny brzdąc to ma fajnie. życie się właściwie kręci wkoło niego i zawsze jest ktoś, kto na jedno (no może dwa) jęknięcia od razu reaguje (mówię tu o sytuacji normalnego dzieciństwa, a nie o historiach rodem z 'interwencji' czy innego fantastycznego programu). i taki malec, jak tylko coś mu nie pasuje lub czegoś potrzebuje, to od razu daje... głos :) w zależności od temperamentu decybele są zróżnicowane. on nie owija w bawełnę, nie czai się - o a może kogoś urażę swoim płaczem? nawet pewnie przez myśl mu takie stwierdzenie nie przemknie. chcę jeść, to wołam. nie podoba mi się jak na mnie patrzysz, to płaczę.... wspaniała bezpośredniość. może szkoda, że większość z nas ją zatraca z wiekiem? pewnie, że są tacy, u których to się nasila. ale oni raczej mają ograniczone grono znajomych (jako rezultat tej swoje bezpośredniości). ale gdyby mówić o takim wyważeniu, to naprawdę przydałoby nam się czasami wziąć przykład z niemowlaków. a tak, ile to razy z grzeczności nie mówimy szczerze i bezpośrednio, co nam leży na wątrobie? no bo jeszcze kogoś urażę... oczywiście nie chodzi o to, by wszystkim sprawiać przykrość. ale są sytuacje, w których siedzimy cicho, albo coś tam ściemniamy, zamiast powiedzieć otwarcie co czujemy, bo właśnie chcemy uniknąć tego, że ktoś może poczuć się dotknięty. szkoda psuć atmosferę. a potem przez tydzień atmosfera jest zważona w twoim domu, bo chciało się komuś nie robić przykrości.... a przecież szczerość powinna oczyszczać. zamiast tego niejednokrotnie powoduje, że kończy się znajomość. przykre. chciałabym być zawsze szczera i nie zostawiać dla siebie niektórych rzeczy. chciałabym się nie bać, że druga osoba się obrazi. a jednak trudno czasami....

środa, 17 października 2007

o serialowych tasiemcach

dlaczego serialowe tasiemce są takie durne? może narażam się ich fan(k)om, ale ja naprawdę nie rozumiem czemu takie właśnie są! nie będę tutaj wymieniać tytułów, bo jeszcze mnie ktoś pozwie, ale jak czasem w tv nie ma nic (a zdarza się to często), to wpadnie jakiś tasiemiec w oczy. i zawsze zastanawia mnie, czym się kierują ich twórcy, kiedy je robią. wiem, że cieszą się one ogromną oglądalnością i tym bardziej tego nie rozumiem.... kiedyś z zibim robiliśmy warsztaty dla młodzieży, na których mieli przedstawić scenkę z jakiegoś serialu, a potem powiedzieć, dlaczego wybrali właśnie ten. zaskoczyła mnie jedna odpowiedź: 'bo jest taki życiowy'. szok. bo ja, jak tak czasem zobaczę kawałek jakiegoś 'życiowego' serialu, to się zastanawiam, skąd oni biorą takie historie. a tu się okazuje, że dla ludzi to jest właśnie życiowe. a potem zaczynają żyć historiami serialowych bohaterów, ich wymyślonym życiem i własne wydaje im się nudne, może nawet beznadziejne. a przecież to nie wymyślony świat jest ciekawy. i to w dużej mierze ode mnie zależy, jak wygląda moje życie. a ja na pewno nie chcę, żeby było jak w tych tasiemcach. moje życie jest dużo ciekawsze i cieszę się, że w niczym nie przypomina 'opery mydlanej'. i szkoda mi tych, którzy wolą żyć fikcją.

wtorek, 16 października 2007

czy z marzeniami można się pożegnać?

właśnie miałam napisać coś na temat marzeń, gdy usłyszałam reklamę programu, w której powiedziano: "z marzeniami o Broadwayu'u pożegnali się już...." no i właśnie tak sobie pomyślałam - czy można, czy nie można pożegnać się z marzeniami? pewnie w pewnym sensie można, jeśli się im powie 'bye bye'. ale jeśli się z nich samemu nie zrezygnuje, to ciągle się je ma :) i tak trzeba trzymać. życie bez marzeń jest szare i smutne. a marzenia są potrzebne. tak długo, jak mam marzenia, mam szansę, że się spełnią. bo marzenia się spełniają! wiem, bo kilka mi się spełniło. a teraz czekam na spełnienie następnych. i nie mam zamiaru się z nimi żegnać :)

cytat dnia

zgorzknienie jest trucizną, którą połykasz z nadzieją, że druga osoba umrze

rozczarowania

mam nadzieję, że nie wyjdzie mi na smutno :) bo już wczoraj tak trochę powiało nieszczęściem. wystarczy. ale zobaczymy... ostatnio dużo myślałam o rozczarowaniach właśnie. bo czego, jak czego, ale tych życie nam nie oszczędza. i to w najróżniejszych dziedzinach. najczęściej oczywiście chodzi o ludzi. tylko z czego to wynika? chyba z tego, że mamy swoje oczekiwania w stosunku do tych, z którymi zetknie nas życie. czasami większe, czasami mniejsze - ale najczęściej... nie wyrażone! a oczekiwanie niespełnione to już rozczarowanie :) czy zatem lepiej nie mieć oczekiwań? w żadnym wypadku! to jest ucieczka, a ucieczki nigdy nie są dobre i wcale nie pomagają, ani nie poprawiają naszej sytuacji. chyba po prostu trzeba się nauczyć wyrażać te nasze oczekiwania. a przy tym zrozumieć, że nie zawsze będą one spełnione. i to też jest w porządku. pewnie nie uchronimy się i tak przed rozczarowaniami, ale przynajmniej będą mniej bolesne. bo tak naprawdę życie bez rozczarowań nie byłoby pełne. one zawsze nas czegoś uczą. no chyba, że zaczynamy popadać w rozgoryczenie i rezygnację. ale jeśli traktujemy je jako kolejną lekcję siebie i życia, to stajemy się lepsi i silniejsi. a świadomość, że są i pewnie będą też dodaje siły do ich przezwyciężenia i do tego, by mimo wszystko iść do przodu i wierzyć, że będzie lepiej. bo będzie. w końcu szczęście nie zależy od okoliczności w jakich się znajdujemy, ale od tego, jak na nie reagujemy. a tak poza tym, to gdybym tak dla odmiany skoncentrowała się na tym, co pozytywne, to chyba i te rozczarowania byłyby mniejsze i mniej ważne. bo jest tyle powodów do zadowolenia! choćby to, że synek się uśpił i mam chwilkę dla siebie :) a to teraz nie jest takie częste. zatem głowa do góry - życie jest piękne, jeśli je takim czynimy!
(Alicja - mam nadzieję, że pozytywnie... :)

poniedziałek, 15 października 2007

dzisiaj trochę na smutno

obecnie, co jest całkiem zrozumiałe, jak tylko się włączy tv od razu atakują nas wyborcze spoty reklamowe. ja jakoś nie mam do nich serca, jak i do całej tej kampanii wyborczej. ale pewnie, jak zawsze pójdę spełnić swój obywatelski obowiązek... cóż, tak mnie nauczono i wychowano :) ale jeszcze do niedawna miała miejsce trochę inna kampania. promowany był nowy film Andrzeja Wajdy pt. 'Katyń'. kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun tego filmu, pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to: 'co oni w tym filmie pokazują? jak ich wszystkich mordują?' naprawdę. tak właśnie pomyślałam. i stwierdziłam, że wcale nie chcę tego zobaczyć. męczyło mnie to, że ciągle reklamowali ten film. w mojej świadomości Katyń zaistniał dosyć późno, z powodów oczywistych. ale nigdy ta tragedia nie była dla mnie czymś osobistym. owszem, uważałam, że było to coś strasznego, ale na tym koniec. kilka dni po obejrzeniu pierwszej reklamówki filmu widziałam wywiad z reżyserem i odtwórczynią jednej z głównych ról. pan Wajda powiedział, że film opowiada 4 historie różnych ludzi, których ta tragedia dotknęła. i to historie oparte na faktach. i wtedy zrozumiałam, że tragedia tysięcy może się stać czymś, co ma dla mnie znaczenie dopiero wtedy, gdy dotkną mnie losy konkretnych ludzi, jednostek. wówczas tragedia nabiera wymiaru osobistego. możliwość utożsamienia się z czyimś losem sprawia, że staje się on nam dużo bliższy. i dopiero tragedia jednostki, która mnie poruszy, powoduje, że rodzi się we mnie empatia, współczucie, potrafię odczuwać jej ból. i kiedy taką tragedię przemnoży się przez tysiące, dopiero wtedy widzimy jej ogrom. ale najpierw musi się stać czymś osobistym. i teraz już chcę obejrzeć 'Katyń'.

niedziela, 14 października 2007

po weekendzie

a może powinnam napisać "łikendzie" ;) w każdym razie minął i to całkiem miło, choć pracowicie. ale za to mam coś, co sobie tu napiszę, bo bardzo mi się spodobało. jeden z wykładowców, którego tłumaczyłam powiedział ciekawe zdanie (cytując film, który oglądał z córką): 'dlaczego tak bardzo starasz się wpasować, skoro zostałaś stworzona, by się wyróżniać?' - rewelacja (tak by the way, lepiej to brzmi po angielsku - why are you trying so hard to fit in, when you were created to stand out). trochę to nawiązuje do tego, co wcześniej pisałam. chyba dlatego, że tak ważne wydaje mi się, aby odkrywać i poznawać siebie i nie próbować się porównywać z innymi, czy upodabniać do innych. ja już dawno odkryłam, że próba wpasowania się w środowisko, które nie akceptuje mnie taką, jaką jestem, nie ma sensu. lepiej być sobą, lepiej się wyróżniać będąc sobą!

piątek, 12 października 2007

krótko o rozwoju

jedno zdanie napisane dzisiaj przez moją koleżankę zainspirowało mnie do napisania czegoś na temat rozwoju właśnie. napisała, że rozwija się kiedy np. przeczyta dobrą książkę, która wywrze na nią wpływ, a nie przez wspinanie się za wszelką cenę po szczeblach kariery. bardzo mi się to spodobało. bo chociaż pewnie droga kariery wymusza na nas rozwój, to pytanie, czy ten rozwój sprawia, że stajemy się lepszymi ludźmi? a ja chcę się tak rozwijać, by być coraz lepszym człowiekiem. można się rozwijać w różnych sferach swojego życia, ale chyba rozwój wewnętrzny jest najważniejszy. i jak zwykle - najmniej spektakularny, najmniej widoczny dla ogółu. ale już chyba tak jest, że to co cenne, niekoniecznie widać w świetle reflektorów. chyba muszę znowu przeczytać jakąś wartościową książkę...

czwartek, 11 października 2007

grizzly if woken


taki tekst (w tłumaczeniu: obudzony jestem jak niedźwiedź grizzly) widnieje na jednym z ubranek mojego synka. i faktycznie - jeśli się obudzi bardzo głodny, to czasem wydaje z siebie dźwięki godne niedźwiadka :) ale chyba tak jest z każdym z nas. jeśli ktoś obudzi nas z pewnego letargu, w jakim na codzień żyjemy, wówczas stajemy się groźni. szczególnie, jeśli to przebudzenie jest dosyć drastyczne, albo dotyczy czegoś dla nas ogromnie ważnego. tylko, że czasami przestaje nam się chcieć... i wtedy choćby nam po wszsytkich odciskach deptali, wzruszmy tylko ramionami i zwieszamy głowę zrezygnowani. a tak być nie powinno. przez całe życie powinniśmy mieć takie rzeczy, za które gotowi jesteśmy walczyć. to się nazywa pasja. i nie chodzi o to, by być zawziętym i bez sensu z kimś walczyć. ale o to, by umieć zawalczyć, o to co ważne. dlatego trzeba w coś wierzyć, czegoś się trzymać i umieć tego bronić, kiedy zajdzie potrzeba. czasami trzeba się stać niedźwiedziem grizzly. no może tylko nie brać z niego przykładu i nie zjadać adwersarza.

wtorek, 9 października 2007

recepta na uśmiech

pewien znajomy opowiedział mi kiedyś taką historyjkę:
jeden człowiek zwiedzał sobie piekło. było tam wiele ogromnych dołów, przy których stały na straży diabły. zapytał oprowadzającego go diabła: 'co to jest?' ten odpowiedział: 'w tych dołach są ludzie różnych narodowości, jeden dół to jeden kraj. i gdy tak chodzili widział, że te diabły co chwilę zrzucają na dół kogoś, kto próbuje się wydostać. kiedy stanęli przy dole z amerykanami, zobaczył jak jeden z nich próbował się wspiąć na ścianę dołu, żeby się wydostać. ci, którzy byli na dole kibicowali mu: 'dalej, uda ci się! nie poddawaj się!'. kiedy już był na górze, jakiś diabeł spychał go na dół. w końcu doszli do jednego dołu, a przy nim nie było żadnego pilnującego diabła. ten człowiek zdziwiony zapytał: 'a dlaczego tego dołu nikt nie pilnuje?' diabeł odpowiedział: 'zaraz ci pokażę.' i gdy podeszli do tego dołu, ten człowiek zajrzał i zobaczył taką scenę: jeden człowiek próbował wspiąć się na górę, ale jak tylko trochę się oderwał od ziemi, zaraz ktoś go ściągał na dół wołając: 'chwilunia, jak my tu siedzimy, to ty też zostajesz.' jeszcze bardziej zaskoczony zwiedzający zapytał: 'co to za naród?' a diabeł odpowiedział: 'Polacy'....
niby taka sobie historyjka, a jednak coś w tym jest. tylko dlaczego tak jest? dlaczego w naszym pięknym narodzie jest tyle zawiści i zazdrości? zazdrość jest strasznym uczuciem, które niszczy wszystko, a przede wszystkim tego, kto się jej poddaje. a przecież tak przyjemnie jest cieszyć się sukcesami innych! pracuję trochę z młodzieżą i dla mnie największą frajdą jest, gdy moje małolaty dorastają i zaczynają spełniać swoje marzenia. cieszę się, że mam swój udział w ich sukcesach i kibicuję im z całego serca. kiedy nasi przyjaciele wybudowali sobie dom i w końcu po wielu perypetiach się wprowadzili, byliśmy z nimi w pierwszy wieczór w ich domu. i to było wspaniałe uczucie - siedzieć z nimi przy stole, dziękować Bogu za Jego dobroć i cieszyć się ich radością, świętować razem z nimi. my w tym czasie wynajmowaliśmy mieszkanie i nie mieliśmy nawet perspektyw na własne. ale to nie miało znaczenia. ważne było to, że im się udało. i tak jest lepiej. chciałabym, żeby w naszym kraju zamiast rozliczeń i zawiści zaczęło dominować przebaczenie i radość z sukcesów innych. życie byłoby przyjemniejsze, a ludzie częściej by się uśmiechali.

cytat dnia

nagana może zmienić zachowanie, ale tylko zachęta może zmienić postawę
Steve Kennedy

poniedziałek, 8 października 2007

chcemy być sobą

dlaczego tak często porównujemy się z innymi? pisałam trochę o tym wczoraj w kontekście poczucia winy. ale tak generalnie to my bardzo lubimy się porównywać. porównując się z kimś, kto w danej dziedzinie jest słabszy, chcemy się poczuć lepiej, dowartościować. porównując się z kimś lepszym, czujemy się źle i chcemy coś zmienić. myślę sobie jednak, że porównywanie się z innymi wcale nie jest dobre. niby nie ma nic złego w dowartościowywaniu siebie, a już tym bardziej w próbie zmiany na lepsze. ale z porównywania nie wychodzi nic dobrego. zbyt często rodzi frustracje, bo oznacza, że nie czujemy się dobrze sami ze sobą. ktoś kiedyś powiedział, że najlepiej mi wychodzi bycie sobą. próba bycia kimś innym jest bez sensu, bo mogę się stać jedynie marną imitacją tego kogosia. a jak pisałam już kiedyś - co oryginał, to oryginał. a więc (nie zaczyna się zdania od 'więc'! - tak mawiał mój pan od PO) najlepiej być sobą. dążyć do bycia lepszym, zmieniać się, ale znać swoją wartość i dobrze się czuć we własnej skórze :)

niedziela, 7 października 2007

traktat o poczuciu winy...

właśnie przeczytałam na stronie gazety, że literacką nagrodę Nike otrzymała książka pt.: 'traktat o łuskaniu fasoli'. i tak jakoś mnie natchnęło, żeby podobnie zatytułować mój post. nie to, żebym miała jakieś aspiracje na podobną nagrodę :) to chyba nie moja działka. ale tytuł wydał się ciekawy.
a dlaczego akurat o poczuciu winy? cóż, ostatnio dużo sobie o tym myślałam. wydaje mi się, że wiele osób miewa poczucie winy z różnych powodów, często zupełnie nieuzasadnione i zupełnie niepotrzebnie. dotarło to do mnie dzięki mojemu synkowi (znowu :) ciekawe, czy jak dorośnie nie będzie mi miał za złe, że tak często używam jego, jako przykładu?). mój brzdąc należy do dzieci spokojnych. generalnie nie płacze, w nocy śpi, chętnie je - jednym słowem cudowne dziecko. ale jak każde dziecko, ma swoje momenty i bywa marudny, jęczący i... co tu dużo mówić - nie do wytrzymania. i tak za każdym razem, jak mi dopiekł, to od razu mi się włącza poczucie winy - że nie powinnam narzekać, bo przecież są bardziej problemowe dzieci, bo mój synek w końcu jest spokojny, bo co mają powiedzieć samotne matki, itd.... i sama siebie besztam, że nie mam prawa się tak czuć. a przecież mam prawo! to wcale nie chodzi o to, żeby usprawiedliwiać swoje złe nawyki czy lenistwo. ale o to, żeby dać sobie prawo być sobą. bo to, że ktoś reaguje inaczej, wcale nie znaczy, że ja też tak powinnam. przecież ja to ja - jestem inna niż każda osoba na tym wspaniałym świecie! życie narzuca nam wiele oczekiwań i stereotypów, często sami sobie je narzucamy. a potem, kiedy nie dorastamy do tych oczekiwań, rodzi się poczucie winy. i wpadamy w taki zaklęty krąg oczekiwań i poczucia winy. tylko zapominamy, że ja to nie kasia z ostatniej klatki, ani tomek z następnej ulicy. ja to ja, mam pewną wytrzymałość, pewne możliwości i czasami mam prawo mieć dość. wiem, że stąd bliska droga do usprawiedliwiania niektórych zachowań, ale powtarzam - nie o to chodzi. chodzi o to, żeby nie pozwolić, aby poczucie winy nas zdominowało, szczególnie takie nieuzasadnione. trzeba pamiętać, że wiele oczekiwań narzucamy sobie sami. patrzymy na innych ludzi, porównujemy się z nimi i wydaje nam się, że powinniśmy reagować inaczej, zachowywać się tak czy siak. a przecież każdy z nas jest indywidualną istotą, jedyną w swoim rodzaju. nie jesteśmy tacy sami, więc nie możemy reagować tak samo. zrozumienie tego jest naprawdę uwalniające - pozwala poczuć się dobrze we własnej skórze. daje nam pozwolenie, by na swój sposób przeżywać i reagować na to, co nas w życiu spotyka. i dlatego postanowiłam - mam prawo czuć się zmęczona, mam prawo mieć dość, a przy tym nie muszę z tego powodu czuć się winna! tym bardziej, że wiem, iż nie będę w takim stanie trwać, że wezmę się w garść i dalej będę robić, co do mnie należy. ale kiedy w tym wszystkim nie będzie poczucia winy, o ile łatwiejsze stanie się moje życie...

życie w 15 minut

kiedy tak sobie patrzę na to wszystko co się dzieje wokoło, to sobie myślę, że coraz mniej chcemy czekać. na cokolwiek. kiedyś usłyszałam, jak ktoś określił społeczeństwo amerykańskie kilka lat temu, jako 'microwave society' czyli społeczeństwo mikrofalówki. my chyba już też to osiągnęliśmy. wszystko szybko, już, natychmiast - restauracje szybkiej obsługi, kredyty chwilówki.... nawet przy kasie w sklepie denerwujemy się, kiedy szybko nie zostaniemy obsłużeni. i powoli chcemy tak samo w życiu. a przecież nie wszystko można mieć natychmiast. tak naprawdę to, co wartościowe, często rozwija się powoli, potrzebuje czasu, by dojrzeć. najdroższe wina nie pochodzą z ubiegłorocznych zbiorów. może warto się zatrzymać w tym pędzie cywilizacyjnym i przyjrzeć się temu wszystkiemu, co możemy stracić, co może umknąć naszej uwadze. a najgorsze jest to, że sami możemy się w tym biegu zatracić. ponieważ my też potrzebujemy czasu - by się zmienić, by się czegoś nauczyć. chcąc wszystko mieć 'już' możemy przejść przez życie ubożsi o wiele doświadczeń i tak naprawdę nigdy nie poznając samych siebie. wiem, że stwierdzenie, iż to wnętrze jest ważne, obecnie jest raczej nie na czasie. ale ja się będę przy tym upierać. i aby to wnętrze było bogate i piękne, musimy pozwolić na jego rozwój. a ten wymaga więcej czasu niż zakupienie hamburgera w restauracji o złotych łukach.

sobota, 6 października 2007

mój prywatny mały hołd

dzisiaj postanowiłam złożyć hołd wszystkim matkom samotnie wychowującym dzieci oraz tym, które przez większą część czasu są same (Aga, Monia - jesteście moimi bohaterkami!). uważam, że samotne matki powinny dostawać nagrody. i to najlepiej co roku. i najlepiej żeby to była taka karta kredytowa bez limitu na zakupy, której nie trzeba spłacić i tygodniowy wyjazd do spa (oczywiście bez dzieci!). oczywiście przyczyną tego hołdu jest to, że moje cudowne dziecko od wczoraj pokazuje trochę inne oblicze :) właściwie cały tydzień był marudny, a wczoraj nastąpiło apogeum :) jedynie utwierdziłam się w przekonaniu, że samotne matki to najwięksi bohaterowie naszego świata. ciekawe jest to, że są to takie 'ciche bohaterki', niedocenione, pomijane przy wszelkich nagrodach. tak właściwie, to nawet się ich nie bierze pod uwagę przy jakichkolwiek nagrodach! bo kto dostaje nagrody? ten, kogo widać. w naszym pięknym kraju jest kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) festiwali filmowych, a filmów z reguły mniej niż samych festiwali. w ubiegłym roku na przykład na jednym z nich oceniane były aż 4 filmy! i tak naprawdę ciągle ci sami ludzie dostają nagrody. oczywiście są i inne dziedziny, mniej lub bardziej istotne dla naszego codziennego życia. ale generalnie nagradza się tych, którzy się wybijają, są widoczni, albo robią wszystko, by wszędzie ich było pełno. a tak mama - nieraz płacze w poduszkę, nieraz ze złości trzaska drzwiami, często pada z nóg... ale podnosi głowę i dalej robi swoje. nie dla siebie - dla dziecka. za to należy się nagroda! drogie mamy - te samotne i nie-samotne - jesteście wielkie! i to jest taki mój mały hołd dla was...

piątek, 5 października 2007

zmieniać czy nie zmieniać...

oglądałam sobie dzisiaj 'tajemnice twierdzy szyfrów' (ale jakoś odcinek był średnio ciekawy) i w jednym z dialogów padły takie słowa: 'nie zmienisz świata' 'może nie zmienię, ale warto próbować'. fajne :) myślę, że warto próbować. bo tak naprawdę, to kiedy ja się zmieniam, to świat wokół mnie też się zmienia - czyli zmieniam świat, nawet jeśli jest to w małym stopniu! Edmund Burke powiedział: 'jedyną rzeczą potrzebną złu do zwycięstwa, jest bierność dobrych ludzi'. dlatego zgadzam się z panią, która wyraziła tę opinię, że warto próbować. i dlatego będę próbować i będę wierzyć, że można zmienić świat.

zdrada

moje dziecko ucięło sobie dzisiaj małą drzemkę rano i mogłam jedząc śniadanie obejrzeć kawałek programu 'dzień dobry TVN'. akurat prowadzili Prokop i Wellman, a że lubię, jak oni to prowadzą, to sobie troszkę pooglądałam. akurat jednym z poruszanych tematów była zdrada. razem z zaproszonymi gośćmi zastanawiali się dlaczego ludzie zdradzają partnerów. podobno jeden na 3 mężczyzn dopuścił się zdrady małżeńskiej przynajmniej raz w życiu. a obecnie, jako że zagadnienie zdrady przestało być tematem tabu (tak stwierdzono w materiale filmowym w programie), kobiety podobno częściej zdradzają niż kiedyś. nie wiem, jak to jest naprawdę, ale trochę mnie przeraziły wypowiedzi ludzi na temat zdrady. przykre jest to, że okazuje się, że tak łatwo to ludziom przychodzi. jak tylko pojawiają się problemy, to zamiast rozmawiać i próbować je rozwiązać, uciekają w ramiona kogoś innego. dlaczego tak nie chcemy być odpowiedzialni? dlaczego jako społeczeństwo staliśmy się tacy niechętni do walki o siebie, o swoje związki? bardzo to przykre... czytałam kiedyś, że obecne pokolenie dwudziestoparolatków i trzydziestolatków związki traktuje, jak biznes - nie ma korzyści, to się wycofuję. a przecież znam kilka osób, które tak nie myślą, kierują się w życiu innymi wartościami. świadczy to chyba dobrze o nas, ale i o naszym pokoleniu? a może jesteśmy tylko inni, a pojęcie normalności zmieniło trochę swoje znaczenie? nie wiem....
jednak wierzę, że zostaliśmy stworzeni do partnerstwa, do uzupełniania się wzajemnie, a nie do walki płci i udowadniania sobie, kto jest lepszy. i wierzę, że w końcu zaczniemy tak żyć. zaczniemy także wykorzystywać umiejętność szczególną dla naszego gatunku, jaką jest mowa, by rozmawiać (bo jak mówi jeden pan w telewizji 'warto rozmawiać'). wierzę też, że nauczymy się brać na siebie odpowiedzialność za swoje czyny. zaczniemy mówić o swoich potrzebach, a nie żyć niewyrażanymi oczekiwaniami. będziemy bardziej żyć dla innych niż dla siebie. wtedy świat będzie lepszy. a może i zdrady okażą się mało atrakcyjne?

cytat dnia

ktoś kiedyś powiedział: 'nie martw się, że dzisiaj nastąpi koniec świata. w Australii już jest jutro!'

czwartek, 4 października 2007

csi

miałam właśnie napisać pewną historię, ale jak dotarło do mnie, że jest bardzo krwawa, stwierdziłam, że to nie jest najlepszy pomysł :) to ma być blog zachęcający, więc lepiej żebym tego nie pisała. ja lubię oglądać seriale w stylu CSI, ale nie wszyscy pewnie je trawią. a poza tym jest późno i mój mózg już chyba nie funkcjonuje tak, jak powinien.
może więc tylko mały cytacik i tyle na dzisiaj. ktoś kiedyś powiedział: 'po wysłuchaniu sprawozdania dwóch naocznych świadków tego samego wypadku, zaczynam się zastanawiać nad historią.'

środa, 3 października 2007

zapraszam do tańca

taniec ostatnio jest bardzo popularny - z gwiazdami, na lodzie, no i 'you can dance'. i właśnie oglądając ten ostatni program usłyszałam coś bardzo ciekawego. zaproszony choreograf Wade Robson (nie jestem pewna, czy tak się pisze jego imię i nazwisko - jak widać dla mnie świat tańca współczesnego ogranicza się do programu tv) powiedział właśnie te słowa, które tak mi się spodobały. powiedział, że w życiu jesteśmy albo w przeszłości, albo w przyszłości. żyjemy albo tym, co już było, albo tym, czego oczekujemy. a w tańcu piękne jest to, że można być teraz, a wszystko inne znika. nauczenie się tego w tańcu, może pomóc przenieść to chociaż trochę do życia. myślę, że gość ma wiele racji.
tylko zastanawiam się, dlaczego tak chętnie żyjemy przeszłością? dlaczego skupiamy się tylko na przyszłości? a zapominamy, że jest jeszcze teraz... przeszłość jest ważna, bo można czerpać z doświadczeń, uczyć się na błędach, mobilizować się przeszłymi osiągnięciami. przyszłość też jest ważna, trzeba wiedzieć dokąd zmierzamy i co chcemy osiągnąć. ale żyjąc, żyjmy teraz. carpe diem, seize the day... zapominając o teraz, tracimy tak wiele. a przy okazji nasza przeszłość się kurczy, a przyszłość być może oddala... a więc zapraszam do tańca! nauczmy się żyć teraz.

mały bohater


dzisiaj moje młodsze szczęście miało dużo wrażeń - najpierw usg główki, potem bioderek. dzielny chłopak zniósł wszystko wspaniale! taki nasz mały bohater :o) dzięki Bogu wszystko jest w porządku i już więcej nie będą nas musieli prześwietlać. ale ciekawa sprawa. po usg główki powiedziałam pani doktor, że jestem jej wdzięczna za taką dobrą wiadomość. a ona na to: "czasami bozia daje nam trudne rzeczy, żeby potem dać nam coś takiego pozytywnego". :o) przyznam, że wywołało to mój uśmiech. może nie do końca się z tą teorią zgadzam, bo wierzę, że dobry Bóg nie funduje nam tragedii po to, żeby potem dać coś fajnego. to, że się złe rzeczy dzieją jest tylko konsekwencją życia na tym naszym świecie. ale jest coś w tym, że po pewnych trudnościach, znowu jest lepiej. jak to mówią: po burzy zawsze wychodzi słońce :o) ale w tym wszystkim dobrze jest jednak wiedzieć, że bez względu na okoliczności we wszystkim czuwa nad nami Ktoś większy, Kto wie o co chodzi i nie pozwoli, żeby nas ktoś naprawdę skrzywdził. więc chociaż dla mnie bozia to Bóg Wszechmocny, to po części się zgadzam z panią doktor - zafundował nam dzisiaj super nowiny! i jak zwykle - nie zawiódł!

szczęście - towar poszukiwany

miałam to napisać wczoraj, ale byliśmy w pięknym Krakowie i trochę późno wróciliśmy. byłam padnięta, więc postanowiłam to przełożyć na dzisiaj. a właściwie, kto powiedział, że trzeba pisać codziennie? :o)
oglądałam kawałek jakiegoś programu tv rano i rozmowa toczyła się na temat szczęścia. no i trochę mnie to zaciekawiło, a nawet sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać nad tym całym szczęściem. bo co to jest szczęście? ludzie "szukają szczęścia", albo "znajdują szczęście" - czyli chyba lubi się gubić :o) szczęście bywa "ulotne" - czyli chyba jest lekkie :o) czy szczęście to uczucie? wiele osób twierdzi, że szczęście to krótkie chwile, drobne rzeczy w życiu. czy w takim razie człowiek może być szczęśliwy? chyba wielu ludzi się nad tym zastanawia. we wspomnianym programie pewna kobieta powiedziała bardzo ciekawą rzecz: "szczęście nie zależy od okoliczności, w jakich się znajdujesz, ale od tego, jak na nie reagujesz". i to chyba jest prawda. bo szczęście to w dużej mierze decyzja.... naprawdę wierzę, że wiele rzeczy w naszym życiu jest po prostu decyzją. tylko, czy można zdecydować "będę szczęśliwa"? i czy to oznacza takie trochę śmianie się, jak głupi do sera? myślę sobie, że to nie chodzi o to, żeby się śmiać, kiedy wszystko skłania do płaczu. i myślę, że jednak można zdecydować - że okoliczności nie będą wpływały na stan mojego szczęścia. czasami odrobina "pollyannizmu" (nie pamiętam jak się to imię pisało, a kto czytał, ten zrozumie) jest potrzebna. inaczej każde niepowodzenie będzie tylko dodawało "nieszczęść" do naszego i tak trudnego życia. myślę, że ta kobieta ma rację. to moje reakcje na to, co mi się przytrafia, determinują mój stan. plama na dywanie może spowodować, że świat dla mnie będzie straszny. a może być po prostu zwykłą plamą, która nie zmienia w żaden sposób tego, jak ja się czuję. kiedy zaczęłam tak patrzeć na życie, nawet mój wrodzony pesymizm gdzieś się schował. bo szczęście można znaleźć, można też zgubić, ale najlepiej jest wypracować umiejętnie ciesząc się z tak wielu dobrych rzeczy, jakie ma się w życiu i wykorzystując niepowodzenia i przykrości, by stawać się silniejszym i lepszym człowiekiem.

poniedziałek, 1 października 2007

panie, panowie - oklaski!

jakiś czas temu przeczytałam na blogu znajomego notatkę, która bardzo mnie zaintrygowała. podobno podczas jednego z koncertów zespołu U2 w Szkocji, jego lider Bono co chwilę uciszał publiczność, gdy ta klaskała i sam zaczynał klaskać, mówiąc przy tym, że za każdym razem, gdy uderza w ręce, w Afryce umiera dziecko. po pewnym czasie, gdy po raz kolejny tak zrobił, jakiś człowiek z tłumu zawołał: "to przestań klaskać".
początkowo wywołało to uśmiech, no bo jak tu się nie śmiać. ale cała ta historia nie dawała mi spokoju. wracała w moich myślach, jak bumerang. zaczęłam sobie nad nią myśleć i doszłam do wniosku, że jest to bardzo prawdziwa ilustracja podejścia do życia, jakie często prezentujemy. jeśli są rzeczy, które są trudne, nieprzyjemne, niechciane, to odsuwamy je od siebie i staramy się o nich nie myśleć - przestajemy klaskać. to trochę tak, jak w przypadku małych dzieci bawiących się w chowanego - zakrywają rękami twarz i myślą, że skoro one nikogo nie widzą, to ich również nikt nie widzi. niestety w życiu tak nie jest. to, że Bono przestałby klaskać, nie zmieniłoby faktu, że w Afryce co chwilę umiera dziecko. to, że nie myślimy o jakiejś sprawie, nie powoduje, że ona znika. szkoda, że w dzisiejszym świecie łatwiej jest spakować zabawki i iść do innej piaskownicy, niż stawić czoła problemom. szkoda, że wolimy przestać klaskać, powierzchownie oczyścić sumienie, niż spojrzeć w twarz prawdzie. szkoda, że odpowiedzialność za siebie i innych jest towarem deficytowym. a może czas, by to zmienić? może czas, by zebrać się na odwagę i zwyczajnie być innym? może jednak nie przestawać klaskać...