środa, 30 stycznia 2008

pod publiczkę

okazuje się, że jest wielu ludzi, którzy żyją tylko i wyłącznie na pokaz. wszystko co robią, jest pod publiczkę. przyznam, że zetknięcie z tym jednak mnie zszokowało. to jest bardzo przykre, że zamiast żyć w zgodzie z własnym sumieniem i tak, aby jak najlepiej przez to życie, bądź co bądź ciężkie przejść, ludzie wolą się pokazywać. wszystko ma być tak, żeby inni widzieli. nie ważne czy to jest prawda, czy nie.... smutne. szczególnie, że w ostatecznym rozrachunku i tak prawda wychodzi na jaw. może nie zawsze od razu, ale wychodzi. bo jeśli chce się tylko zrobić na innych wrażenie, to trzeba się liczyć z tym, że znajdą się tacy, którzy i tak wiedzą, jaka jest rzeczywistość. możemy udawać kogoś, kim nie jesteśmy. możemy też próbować oczerniać innych, ale to nasze postępowanie mówi samo za siebie. tak naprawdę czyny są głośniejsze niż słowa. i nawet jeśli próbujemy innym pokazać, jacy to my jesteśmy wspaniali, czy wielkoduszni, to tak naprawdę nasze motywacje i tak kiedyś wyjdą na jaw. zatem po co się męczyć? czy nie lepiej być szczerym i żyć szczerze? mnie się wydaje, że tak jest łatwiej.... ale może się mylę? mówi się, że 'jak cię widzą, tak cię piszą'. granie pod publiczkę zdaje egzamin na krótką metę. ci, którzy znają nas dłużej i widzą w różnych okolicznościach i tak będą wiedzieli, jak jest naprawdę. a swoją drogą zastanawiające jest, że tak bardzo chcemy grać. bo o ile w teatrze po skończonym przedstawieniu można wyjść, o tyle w życiu tak się nie da. i jak już raz zaczniemy, to ciężko jest skończyć... pewnie nie jest to popularne, ale może jednak bądźmy sobą i zamiast życia na pokaz, przeżywajmy życie naprawdę.

sobota, 26 stycznia 2008

przyjaciele potrzebni

zawsze uważałam, że przyjaciół ma się niewielu. można mieć wielu dobrych znajomych, ale prawdziwa przyjaźń, to znacznie więcej niż częste widywanie się, czy nawet wspólne zainteresowania. i dlatego nadal tak myślę. ostatnio jednak często spotykam ludzi, którzy co chwilę mówią o przyjaciołach i wygląda na to, że mają ich mnóstwo - tylko są jacyś tacy 'krótkoterminowi'. w życiu bywa różnie i czasami nasze grono przyjaciół ulega pewnym zmianom - jedni odchodzą, inni się pojawiają. ale nie dzieje się to z tygodnia na tydzień. prawdziwa przyjaźń jest bezcenna i najczęściej trwa latami. są przyjaciele, z którymi mamy częsty kontakt. inni są daleko, ale nawet po kilku latach rozmawiamy z nimi tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. i to jest piękne. przyjaciele nie muszą zgadzać się we wszystkim. potrafią się wspierać, ale również stawiać wyzwania. pomagają nam wyjść z dołka, cieszą się naszymi sukcesami. wartość przyjaźni jest ogromna. szkoda, że zaangażowanie, jakie za sobą pociąga dla wielu jest zbyt zobowiązujące, zbyt trudne. może gdybyśmy nie bali się tego zaangażowania, łatwiej byłoby nam przejść przez życiowe sztormy? i pewnie psychologowie straciliby część klientów :)

czwartek, 24 stycznia 2008

wejsc w czyjes buty

wjezyku angielskim jest takie powiedzenie wlasnie, a chodzi o to, zeby wczuc sie w czyjas sytuacje. pewnie po polsku tez jest jakis odpowiednik, ale mam aktualnie zacmienie i nic nie przychodzi mi do glowy. a z tymi butami, to jest ciekawe. bo zdarza nam sie miec pretensje do kogos, albo pouczac czy krytykowac, kiedy nie potrafimy tak naprawde zrozumiec jego sytuacji. dopiero, kiedy sami znajdziemy sie w podobnej, dociera do nas, co tamta osoba przezywa. na przyklad czasami tatusiowie nie potrafia zrozumiec zmeczenia i frustracji mamus, ktore spedzaja 24 godziny na dobe z dziecmi. a kiedy im sie przytrafi taka sytuacja, nagle sie sami frustruja, gdy dzieci marudza. ale mama czesto ma tak jeszcze 7 dni w tygodniu, tatcie rzadziej sie to trafia... i pewnie na odwrot. mama nie wie, co tata przezywa w pracy... ale moze czasem warto 'wejsc w czyjes buty'? albo chociaz sprobowac zrozumiec.

krytykanci są wśród nas

po ostatnich protestach nauczycieli w radiowej trójce była audycja, w której słuchacze wypowiadali sie na temat zaistniałej sytuacji. zdziwiło mnie, jak wiele glosów było negatywnych wobec nauczycieli. niektórzy twierdzili, że chętnie pójdą do sądu, jeśli protest nauczycieli wpłynie negatywnie na ich dzieci. ciekawe jest to, że tak łatwo krytykuje się nauczycieli właśnie. z jednej strony zdarzają się nauczyciele, którzy nie powinni wykonywać tego zawodu, ale to są jednostki. ogromna większość to ludzie dobrze wykształceni i przygotowani, którzy kochają dzieci. nauczyciele mają znaczny wpływ na przyszłość dzieci, na to, jakimi staną się ludźmi. na pewno nie tylko oni, ale w końcu w szkole spędza się przynajmniej 12 lat i to w okresie największego i najszybszego rozwoju. nauczyciele niejednokrotnie kształtują nasze patrzenie na świat wokół nas. i nie mówię tutaj o negatywnych pzykładach. i chyba powinno nam zależeć, żeby nauczyciele byli godziwie opłacani. dlaczego wymagamy bardzo wiele, ale nie chcemy się zgodzić, na to, żeby zarabiali porządne pieniądze. nie musieliby się martwić jak dorobić i na pewno z większą radością wykownywaliby swój zawód. bo powołanie to jedno, ale za coś trzeba żyć.

ktoś inny stwierdził, że przecież nauczyciele maja dwa miesiące wakacji więc mogliby sobie wtedy dorobić. pewnie, niech kopią rowy, albo zbierają truskawki.... takich ludzi wysłałabym na tydzień do jakiejś szkoły - nalepiej do gimnazjum. i wtedy zobaczylibyśmy, czy nadal uważaliby, że te dwa miesiące to za dużo. są różne zawody, które traktuje się jako zawody w trudnych warunkach, ciekawe, że nauczyciel się na to nie łapie... a wystarczy wejść do szkoły.

szkoda, że tak łatwo się krytykuje takie zawody - że nauczyciele nie dobrzy, a lekarze to już całkiem... tylko nikt jakoś nie myśli o tym, jak wiele im zawdzięczamy. mamy ogromne oczekiwania i uważamy, że ich 'usługi' nam się należą, ale czy na pewno? a może dla odmiany doceńmy ich ciężką pracę i przestańmy tak ciągle krytykować. przecież się da...

wtorek, 22 stycznia 2008

nie zaluje niczego...

tak spiewala edit piaf (wybaczcie, ale nie wiem jak sie pisze jej nazwisko...). i jest to madre podejscie, ale trudniejsze do wykonania. zalujemy roznych rzeczy, szczegolnie w sytuacjach, ktore nas zaskakuja i nie sa najprzyjemniejsze. zalujemy wypowiadanych slow, tego co zrobilismy, badz nie zrobilismy, swoich postaw i zachowan, a nawet niektorych mysli. i nagle okazuje sie, ze wobec wiecznosci pewne sprawy traca na znaczeniu. niektore rzeczy staja sie zupelnie nieistotne. dlatego tak wazne jest, zeby idac przez zycie tak postepowac, zeby moc razem z francuska piosenkarka powiedziec 'nie zaluje niczego' (nie koniecznie nasladujac jej zycie). bo mozna czasem sie ugryzc w jezyk, mozna pewne rzeczy zostawic dla siebie, mozna nie dociekac swoich racji. w zderzeniu z czyms wiekszym, na co i tak nie mamy wplywu, jak chocby smierc, i tak okaze sie, ze wiele spraw znika. a to, co sie liczy, to milosc i to, co dobrego mozemy innym dac. uczmy sie kochac ludzi, tak szybko odchodza.... uczmy sie zyc z innymi tak, by niczego nie zalowac, gdy juz ich nie bedzie...

poniedziałek, 21 stycznia 2008

najgorszy dzien roku

teraz bedzie bez polskiej czcionki, bo korzystam z komputera, ktory takowej nie posiada. ale mam nadzieje, ze uda sie czytelnikom cos zrozumiec (moze nie koniecznie to, co chce napisac ale cos zawsze :). chyba, ze ten madry blog poprawi mi bledy... slyszalam dzisiaj w jednej ze stacji radiowych, ze dzisiejszy dzien - 21 stycznia, jest uwazany, za najgorszy dzien w roku. ciekawe, kto zrobil takie badania? i dlaczego w ogole ktos pokusil sie o sprawdzenie czegos takiego? dlaczego nie zastanawiamy sie nad tym, ktory dzien jest najlepszy, najmilszy? po co sprawdzac, ktory jest najgorszy? nie rozumiem... pani prowadzaca audycje stwierdzila, ze to miedzy innymi z tego powodu, ze powoli zdajemy sobie sprawe, ze juz nie spelnimy naszych noworocznych postanowien... coz, dziwny powod na wybranie sobie akurat 21 styczniana taki dzien zdawania sobie z tego sprawy. a szczegolnie, ze dzisiaj jest dzien babci - babcie chyba nie czuja sie zbyt zachecone, ze ktos stwierdzil, ze to najgorszy dzien w roku. ludzie chyba czasami zwyczajnie nie maja co robic... :) dla mnie dzisiejszy dzien byl pelen wyzwan (podroz samolotem z polrocznym dzieckiem jest naprawde niezla przygoda...) ale ogolnie uwazam go za udany. z reszta chyba najwazniejsze to pozytywnie sie nastawiac. jak ktos widzi wszystko w czarnych barwach, to co drugi dzien bedzie 'najgorszy' :)
(niestety opcja sprawdzania pisowni nie chce sie uruchomic... wybaczcie ewentualne literowki i bledy)

niedziela, 20 stycznia 2008

coś od Boba (ale nie Budowniczego)

oglądałam ostatnio film "jestem legendą". nie wiem, czy mi się podobał, ale nie o nim chciałam napisać. główny bohater grany przez will'a smith'a w pewnym momencie filmu opowiadał o bob'ie marley'u. podobno gdy kiedyś piosenkarz został poważnie postrzelony, już po dwóch dniach wyszedł ze szpitala i grał koncert. zapytany dlaczego to robi, odpowiedział, że ludzie, którzy czynią zło nie robią sobie dnia wolnego, więc tym bardziej on nie ma na to czasu, ponieważ trzeba temu przeciwdziałać. podobno chciał zmienić świat na lepsze, wyleczyć ludzi z nienawiści, rasizmu. chciał 'rozświetlić ciemność'. nie wiedziałam o tym, ale spodobało mi się to, co powiedział. tak często narzeka się na to, co złego się dzieje, ale tak trudno jest coś zrobić, żeby temu przeciwdziałać. a skoro zło nie bierze dnia wolnego, to tym bardziej ci, którzy chcą mu się przeciwstawić nie powinni sobie robić wakacji. kiedyś chyba napisałam cytat, który mówił o tym, że tragedią jest milczenie dobrych ludzi, ich bierność. ale wspaniałe jest to, że są tacy, którzy nie poddają się, nie biorą wolnego, ale też nie wymawiają się, że przecież i tak nic nie da się zrobić. bo zawsze da się coś zrobić. i my też możemy rozświetlić ciemność!

...

i znowu dostałam po głowie, że dawno nic nie pisałam :) hehehe, chyba powinnam się z tego cieszyć, bo to oznacza, że ktoś mnie jednak czyta!!! ale co zrobić, jak czasami nie mam nawet kiedy usiąść do komputera. a jak jestem zmęczona, to również o natchnienie trudniej :) ale nie będę już się tłumaczyć. obiecałam poprawę i póki co jeszcze mi nie wychodzi, ale kiedyś w końcu wyjdzie. a jutro wyjeżdżam, więc pewnie znowu będzie troszkę przerw w pisaniu, chyba że będę miała dostęp do internetu. może wyjdzie mi mały dziennik z podróży? :) zobaczymy...

czwartek, 17 stycznia 2008

a ku ku raz jeszcze

przy okazji zabawy z pieluszką, ale i filmu 'evan wszechmogący' pomyślałam sobie, że podobnie wygląda sprawa z Bogiem. jeśli już chcemy Go w naszym życiu, to tylko na naszych warunkach. mamy jakieś swoje wyobrażenie o Nim i o Jego sposobie działania, które ukształtowane zostało przez kulturę i tradycję w jakich żyjemy. nie bardzo mamy ochotę zadać sobie trud, żeby sprawdzić, czy taki jest faktycznie. ale oczekujemy, że będzie dla nas trochę jak taki dżin z lampy, albo złota rybka. kiedy będzie potrzeba, to spełni nasze trzy życzenia. a jak coś się dzieje nie tak, to od razu Bogu przypisujemy winę. a to chyba jest nie fair... akceptując fakt istnienia Boga i chcąc Jego ingerencji nie możemy oczekiwać, że będzie (przepraszam za ten kolokwializm) 'tańczył, jak Mu zagramy'. bo jeśli przyjmujemy Boga, to akceptujemy też Jego wszystkie atrybuty. a to oznacza, że zgadzamy się z faktem, iż to On jest Mistrzem i Panem stworzenia. czyli tak naprawdę przyjmując Jego panowanie zgadzamy się na życie zgodnie z Jego zasadami. jeśli nie, to trochę tak, jakbyśmy chcieli stać się obywatelami Polski, ale nie zgadzali się z funkcjonującym w tym kraju prawem i postanowili go nie przestrzegać, ale ustanowić własne zasady i zgodnie z nimi żyć. mnie się prawo może nie podobać, ale żyjąc w tym kraju przestrzegam go, bo wiem, że tak jest właściwie. w przypadku Boga, to nie On mi narzuca zasady postępowania, ale to ja postanawiam je przyjąć, kiedy decyduję się zostać obywatelem Jego królestwa. jeśli tego nie chcę, to po co angażuję do swojego życia Boga? myślę, że czasami trochę nam się miesza. może dlatego, że nie próbujemy naprawdę poznać Boga, a jedynie przejmujemy tradycyjne myślenie o Nim. ja znam mojego bartka i wiem, jaka zabawa mu się podoba. ktoś, kto zna go z moich opowiadań i widzi go od czasu do czasu, nie potrafi zrozumieć, jego oczekiwań...

spójrz im w oczy

słyszałam dzisiaj wypowiedź pewnej niepełnosprawnej kobiety, która starała się o pracę nauczyciela. oczywiście sprawa wcale nie była prosta. nikt nie chciał jej dać pracy. w końcu w sprawę zaangażowała się gazeta, której redakcja postanowiła sprawdzić, czy rzeczywiście nie ma pracy dla niepełnosprawnych. okazało się, że kiedy wspomniana kobieta dzwoniła do szkół i wspominała o swojej niepełnosprawności od razu słyszała odmowę. inaczej było w przypadku spotkania twarzą w twarz - i to właśnie zwróciło moją uwagę - podczas takiego spotkanie już nie tak obcesowo stwierdzano, że tej pracy nie ma. starająca się o posadę nauczyciela stwierdziła, że chyba trudniej jest tak otwarcie w twarz mówić nam niemiłe rzeczy. bardzo to prawdziwe ale i przykre. bo chyba trochę świadczy o tym, że jesteśmy tchórzliwi. jak nas nie widzą, to potrafimy powiedzieć, co myślimy, ale bezpośrednio to już trudniej. a w takiej sytuacji to tym bardziej jest to smutne. podobno w czasie spotkań nie było aż tak negatywnych reakcji, ale za to rozmówcy woleli patrzeć na dziennikarkę towarzyszącą osobie na wózku, niż na kobietę starającą się o pracę. ciekawe, że nie umiemy sobie radzić w takich sytuacjach. dlaczego traktujemy niepełnosprawność jak trąd? boimy się jej? tylko dlaczego? czy to, co nieznane i trudne zawsze musi być spychane na margines? skąd w nas tyle obaw...

poniedziałek, 14 stycznia 2008

a ku ku

kiedyś jedna z naszych znajomych bawiła się z bartkiem przy pomocy tetrowej pieluszki w tzw. 'a ku ku'. bartek za wszelką cenę próbował złapać pieluszkę i wpakować ją sobie do buzi. po kilku takich próbach z jego strony usłyszałam, jak osoba bawiąca się mówi: 'oj nie, tak bartuś to się nie będziemy bawić. jeśli mamy się bawić, to nie możesz łapać pieluszki'. w sumie logiczne, chociaż nie wiem czy paromiesięczne dziecko zgadza się z taką logiką. sytuacja ta skłoniła mnie do zastanowienia. zdarza się, że właśnie chcąc bawić się z dzieckiem, narzucamy mu nasze warunki. uważamy, że tylko wtedy zabawa będzie udana, jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z tym, jak my tę zabawę widzimy. i nie chodzi mi tutaj o jakieś reguły związane z bezpieczeństwem czy tym, co jest dobre, a co złe. ale raczej o to, że nam się wydaje, że tak powinna ta zabawa wyglądać i narzucamy to dziecku. a ono może tę sprawę widzieć zupełnie inaczej. i ma prawo - w końcu to dla niego ta zabawa. chyba czasami w życiu jest podobnie. jeśli już chcemy coś zrobić, to z reguły na naszych warunkach. wydaje nam się, że wiemy najlepiej, jak to powinno wyglądać, a jeśli ktoś chce inaczej, to się sprzeciwiamy. a może czasem warto pomyśleć czyja to zabawa? bartek lubi zabawę w 'a ku ku', ale lubi też łapać pieluszkę i pchać ją sobie do buzi. i wolno mu - ma dopiero pół roku. a w tej zabawie przecież chodzi o to, żeby to on był zadowolony. bo chociaż może nam się to wydawać niezrozumiałe - nie zawsze chodzi o nas! powiem więcej, bardzo często nie chodzi o nas...

nowomowa

że do języka polskiego weszło wiele słów obcego pochodzenia, to wiem. że wiele angielskich słów zostało spolszczonych, to również wiem. ale są rzeczy, które ciągle mi się nie mieszczą w głowie. usłyszałam dzisiaj określenie "każualowo" (chodziło o angielskie określenie ubioru 'casual', czyli swobodny, codzienny). padło ono z ust człowieka, który namiętnie krytykuje wszystkich, którzy się nie ubierają według jego upodobań. może ja i modnie się nie ubieram, ale jak w telewizorze słyszę takie nowotwory słowne, to - przepraszam za określenie - krew mnie zalewa. już od pewnego czasu dziennikarze przykładają niewielką wagę do tego, żeby mówić ładnie i czysto po polsku. ale jednak takie wstawki to już przesada. co prawda ów "każualowy" pan dziennikarzem nie jest, ale jednak w telewizorze występuje. i nawet jeśli na modzie się zna, to chyba przesada, żeby tak język kaleczyć. tylko może ja się nie znam? może ja staromodna jestem? nie wiem, ale cenię sobie ludzi, którzy wypowiadając się publicznie potrafią zrobić użytek z pięknej polskiej mowy, bez ulepszaczy...

niedziela, 13 stycznia 2008

lotnicze wizje

ostatnio mój mąż opowiedział mi o pewnym artykule, który przeczytał. ponieważ lubi czytać na temat linii lotniczych i przelotów, często trafia na ciekawe informacje (jest też niezły w wyszukiwaniu tanich połączeń lotniczych :) wspomniany artykuł mówił o tym, że kiedy w azji buduje się lotniska, to robi się to z uwzględnieniem przyszłości, podczas gdy w europie lotniska buduje się na bieżące potrzeby. efekt jest taki, że w azji lotniska jeszcze długo są w stanie funkcjonować i przyjmować coraz więcej pasażerów, natomiast w europie często dopiero wybudowane lotnisko jest już za małe. czyli oni mają wizję rozwoju, a my ciągle gonimy... (w piętkę). przykładem jest lotnisko w singapurze - trzy milionowy kraj ma lotnisko, które jest w stanie obsłużyć siedemdziesiąt milionów pasażerów rocznie! dla porównania lotnisko w krakowie choć rozbudowywane, już teraz wiadomo, że po zakończeniu nowy terminal będzie za mały... ciekawe jest to, że w życiu częściej bywamy jak europejczycy, a nie azjaci (oczywiście porównanie dotyczy tych lotnisk, a nie wyglądu! to drugie jest raczej oczywiste :) to znaczy, że nie mamy wizji przyszłości, ale myślimy tylko o tym, co teraz. łatwiej jest żyć z dnia na dzień. a jednak kiedy nie mamy wizji dla swojego życia, to raczej jest to trochę wegetacja. nikt nie jest tutaj przez przypadek i nasze życie ma sens. ale nie mając wizji dla niego sami się tego sensu pozbawiamy. a szkoda... może warto wziąć przykład z azjatów i mieć wizję dla własnego życia.

czwartek, 10 stycznia 2008

szczęśliwe barwy

ostatnio można oglądać kolejny fantastyczny serial w naszej cudownej telewizji. tytuł sugeruje pogodną, ciepłą historię, ale każdy fragmencik, jaki nieopacznie zobaczyłam (może ze trzy razy mi się to przytrafiło) był raczej smutnawy. może ja po prostu nie rozumiem tytułu, a twórcom chodziło o szare i smutne barwy? nie wiem. w każdym razie jeden z aktorów tam grających mówiąc o swojej roli powiedział, że 'zazdrość pozwala stwierdzić, iż nie jest się tej drugiej osobie obojętnym'. może dlatego ja tego tytułu nie zrozumiałam (pewnie fabuły też bym nie doceniła...), bo dla mnie zazdrość wcale czymś takim nie jest! wydaje mi się, że zazdrość to brak zaufania, a brak zaufania nie może świadczyć o szczerym związku. nie chciałbym się przekonać, że 'nie jestem obojętna tej drugiej osobie' na podstawie jej zazdrości. ale cóż, ja zawsze byłam inna, więc nic dziwnego, że nie nadążam za serialami.....

a to kompleks właśnie

dzisiejszy dzień dobry tvn dostarczył mi znowu kilku tematów do przemyśleń :) między innymi rozmawiano na temat kompleksów kobiet. usłyszałam tam, że Polki są bardzo zakompleksione, a winę za ten stan rzeczy ponoszą głównie mężczyźni... cóż, nie wiem czy można tak całą winę na biednych facetów zrzucać. ale zaciekawiła mnie jedna wypowiedź w pokazanym materiale. pewna pani stwierdziła, że jak człowiek nie ma kompleksów, to jest z nim coś nie tak. no i tak się zastanowiłam - że większość ludzi ma kompleksy to fakt, że niektórzy bywają zwyczajnie nadęci i zadufani w sobie, to też prawda, ale żeby tak od razu stwierdzać, że jak ktoś kompleksów nie ma, to jest jakiś nie bardzo... ja znam człowieka, który bufonem nie jest, arogancki również nie bywa, a jednak kompleksów raczej nie posiada. on zwyczajnie zna swoją wartość! wie kim jest, zna swoje słabe i mocne strony i dobrze się czuje z samym sobą. i chyba o to chodzi. a za to, że jesteśmy zakompleksieni (bo nie dotyczy to tylko kobiet) odpowiada wiele czynników. grunt to znaleźć się kiedyś w miejscu, w którym zwyczajnie siebie polubimy. ja jestem na dobrej drodze, ale wiem, że jeszcze trochę przede mną. ale postanowiłam, że nie zostanę zakompleksiona. mam wartość i to jest ważne. znalazłam ją w Tym, który mnie zaprojektował, w Bogu. to wiele ułatwia :)

środa, 9 stycznia 2008

cytat dnia

'nie wystarczy mówić tak prosto, żeby być zrozumianym, trzeba tak mówić, aby nie zostać źle zrozumianym' Charles Spurgeon

róbmy swoje

słyszałam dzisiaj w radio audycję na temat sytuacji w kenii i walk, jakie się tam toczą. afrykański dziennikarz zapytany dlaczego takie plemienne walki mają miejsce, powiedział, że powodem jest ludzka natura. stwierdził, że gdyby walia próbowała się oddzielić od anglii, to sytuacja byłaby podobna. dla potwierdzenia podał przykład irlandii północnej i byłej jugosławii. ciekawe. i jednocześnie przerażające. powiedział też, że obywatele z wyższych sfer nie angażują się w te walki. natomiast główni oponenci wykorzystują środowiska biedne i niewykształcone. manipulują ludźmi chcąc osiągnąć swój cel - uzyskać władzę. ale chociaż bieda i brak wykształcenia stwarzają 'lepsze' warunki dla zbrojnych konfliktów, to jednak lepsza sytuacja ekonomiczna i edukacyjna wcale nie jest gwarantem braku tego typu problemów, czego przykładem jest choćby irlandia północna. ale nawet jeśli przyczyną tego wszystkiego jest ludzka natura, to przecież jako najbardziej rozwinięci przedstawiciele żywych organizmów, mamy także zdolność do zmiany, do poprawy swoich wad i słabości. i tak naprawdę w każdym z nas jest pragnienie stawania się lepszym. korzystajmy z niego i zmieniajmy swój świat, aby takie straszne rzeczy się nie działy.

wtorek, 8 stycznia 2008

zmęczenie materiału

ostatnio moja znajoma miała opis na gg: 'Boże spraw, żeby mi się chciało tak, jak mi się nie chce'. mnie ostatnio się nie chce... nic mi się nie chce :) marzy mi się noc bez wstawania, poranek bez pobudki skoro świt, dzień bez.... cóż, generalnie mam ochotę na mały urlop od mojej aktualnej rzeczywistości. czasami zwyczajnie tak bywa. i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. bo kiedyś następuje zmęczenie materiału i trzeba odpocząć. w moim przypadku trzeba na to jeszcze poczekać :) ale kiedyś to nastąpi. zauważyłam, że kiedy jestem przemęczona, to życie jest szare i męczące. ale wystarczy jeden dzień odpoczynku, psychicznej odskoczni od codzienności, a zwykłe czynności znowu zaczynają mnie cieszyć. kiedyś było mi łatwiej, teraz mały człowiek w domu determinuje, jak wygląda mój dzień. ale wiem już, że od czasu do czasu muszę odpocząć, żeby mieć siłę. żeby rutynowe zajęcia znowu sprawiały mi radość :) dlatego jutro mam zamiar się wyspać, pomimo nocnego wstawania. i wykorzystam odwiedziny wnuczka u babci, żeby się zrelaksować i odpocząć. bo zmęczony materiał nie nadaje się do obróbki :)

poniedziałek, 7 stycznia 2008

zapomnienie

chyba kiedyś pisałam na temat przebaczenia. ale ostatnio znowu jakoś to we mnie odżyło. bo jakoś czasem trudno tak po prostu zostawić jakąś sprawę i iść dalej, nie oglądać się za siebie. w każdym z nas jest takie pragnienie wyrównania rachunków. przecież wspaniale jest powiedzieć komuś: to jesteśmy kwita, po tym jak odpłaciliśmy mu pięknym za nadobne. ale czy to naprawdę jest dobre? czy to spowoduje, że poczujemy się lepiej? może chwilowo. sztuką jest zapomnieć i nie wracać do sprawy. ale jest to niezmiernie uwalniające. przebaczenie uwalnia nas samych. jeśli tego nie zrobimy, to nawet wyrównanie rachunków, albo wygarnięcie komuś, co nam leży na wątrobie wcale nas nie uleczy. bo obie te czynności wymagają, aby najpierw się całym problemem porządnie nakarmić, poprzeżuwać. a że podobno 'jesteśmy tym, co jemy', to szybko możemy sobie wyhodować niezłą plantację goryczy i żalu. znam taką osobę, która w życiu może nie miała różowo, ale też przeżywała dobre chwile. niestety wspomnienia jakimi ciągle żyje, są bardzo negatywne. to sprawiło, że nie potrafi spojrzeć na życie z radością, wszystko widzi w czarnych barwach. co ciekawe nawet na twarzy widać ten żal i niechęć. trochę mnie to przeraziło. bo nagle zdałam sobie sprawę, że to ode mnie zależy czy się ładnie zestarzeję! :) nie chcę na starość mieć na twarzy niechęci, żalu, rozczarowania. chcę, żeby moja buzia mówiła innym - warto żyć! tylko, że na to trzeba pracować od początku. i każda sytuacja, w której decyduję czy przebaczę i przestanę rozpamiętywać zawód, czy też będę się tym karmić, jest małą cegiełką, która składa się na budowlę mojego życia. chciałabym, żeby ta budowla była ładna, pozytywna i zachęcająca. szkoda tylko, że czasami tak trudno jest zwyciężyć samego siebie i zwyczajnie odpuścić.... nie pamiętać, nie wspominać i żyć dalej myśląc o tym co dobre i miłe.

piątek, 4 stycznia 2008

mały - wielki krok

widziałam niedawno film 'evan wszechmogący'. bardzo mi się spodobał, bo w ciekawy sposób ilustrował relację między Bogiem, a człowiekiem i brak zrozumienia pewnych zależności i prawd przez ludzi. i jak to zwykle w moim przypadku bywa - spodobało mi się pewne zdanie (ale nie jedno!). morgan freeman grający Boga powiedział, że wielu ludzi chce zmieniać świat ale nie wie jak zacząć. a odpowiedź jest bardzo prosta: od jednego zwykłego aktu dobroci (po angielsku to brzmi znacznie lepiej: one random act of kindness at a time). wielu ludzi twierdzi, że świata zmienić nie można. myślę, że można. trzeba zacząć od siebie, a potem dotykać tego świata, w którym funkcjonujemy. i takie drobne rzeczy - coś miłego i dobrego, co zrobimy dla innych, już będą zmieniały świat wokół nas. czasami rezygnujemy z próby poprawienia świata, bo wydaje nam się to zbyt duże i zbyt trudne zadanie. wystarczy jednak spojrzeć z takiej właśnie perspektywy - jeden zwykły dobry uczynek, a po nim następny i następny.... i nagle okazuje się, że to wcale nie jest takie trudne. jako ludzie mamy czasami tendencje do tego, żeby wiele spraw wyolbrzymiać (szczególnie problemy). ale gdy spróbujemy skoncentrować się na małych rzeczach, to może się okazać, że wcale to wszystko nie jest takie wielkie. żeby zdobyć mount everest trzeba najpierw zrobić jeden krok. wszystko zaczyna się od jednego małego kroku. a każdy następny przybliża nas do celu. dobrze jest widzieć wierzchołek, ale jeśli będziemy się koncentrować na tym, jak daleko i wysoko on się znajduje, być może nigdy nie przekroczymy progu naszego domu. jeden krok sprawia, że wychodzimy z domu. kolejne doprowadzają nas pod szczyt. uśmiech w kierunku staruszki sąsiadki, pomoc znajomym w przeprowadzce, wsparcie kogoś w problemach - może to małe kroki, ale w ten sposób świat wokół nas zostaje zmieniony.

recepta na zimę


lubię zimę i śnieg - ale najlepiej w święta i w górach, domek z kominkiem, narty... kiedy jednak tego nie ma, a zima i tak jest, to ma kilka sposobów na poprawę samopoczucia. jeden z nich to myślenie o lecie :) wczoraj właśnie zaczęliśmy sobie myśleć o możliwościach wyjazdu na wakacje. i samo planowanie już sprawiło, że poczuliśmy się lepiej. pomaga też obejrzenie jakiegoś ciepłego i pogodnego filmu (wczoraj oglądaliśmy 'u Pana Boga w ogródku'), albo zwyczajnie - gorąca herbata, ciepły koc i dobra książka - taka, do której się chętnie wraca, która przenosi nas w inny świat... na razie to ja sobie o tej książce pomarzę (może pół rozdziału udałoby mi się przy synku przeczytać hehehe) i zostanę przy myśleniu o wakacjach i lecie. od razu cieplej się zrobiło :)

czwartek, 3 stycznia 2008

wielka ściema

pomyślałam sobie ostatnio, że tak zwana 'ściema' stała się bardzo popularna. często się słyszy, że ktoś ściemnia, albo ewentualnie 'wali ściemę' (pewnie są i inne określenia, ja już stara jestem to i slang młodzieżowy nie jest dla mnie czymś znanym). i tak doszłam do wniosku, że w ten oto sposób stwierdzenie, że ktoś kłamie zostało znacznie złagodzone. bo przecież dużo lepiej (i niewinniej) brzmi 'ściemnianie' niż kłamstwo. niby znaczenie to samo, a jakoś nam łatwiej ściemniać. kłamstwo to już poważna sprawa. w jednak w ostatecznym rozrachunku chodzi dokładnie o to samo - o nie powiedzenie prawdy... swoją drogą ciekawe, że w tak prosty sposób można zdewaluować znaczenie niektórych czynności - wystarczy odpowiednio dobrać słowo. trochę mi smutno, że tak jest. i że prawda jest jakoś mniej popularna. może tak już wcześniej bywało, ale jednak przykro. żeby mówić prawdę potrzeba odwagi, a skoro ściema w cenie, to chyba trochę tej odwagi brakuje. szkoda. bo w końcu prawda wyzwala.

środa, 2 stycznia 2008

o szczęściu raz jeszcze

ostatnio znajomy powiedział, że ludzie wydają miliony dolarów, żeby nakręcić film, a mnie się w takim filmie podoba jedno zdanie.... ale to chyba znaczy, że to zdanie jest warte milionów :) w każdym razie znowu widziałam kawałek jakiegoś filmu i spodobało mi się właśnie jedno zdanie: 'jeśli inni mogą cię uszczęśliwić, to mogą cię również unieszczęśliwić". ciekawe prawda. i prawdziwe. ludzie już tak są skonstruowani, że potrzebują innych, ale problem polega na tym, że zbyt często na nich budujemy swoje szczęście i od nich je uzależniamy. nasze szczęście nie powinno zależeć od ludzi, powinno wypływać z naszego wnętrza i z naszych postaw. inni mogą nam pomóc, ale nigdy nie powinni stać się źródłem naszego szczęście. to źródło jest w KIMŚ innym, większym i potężniejszym, w Bogu. tylko trzeba je odnaleźć... trzeba chcieć je odnaleźć...
ważna jest również druga część tego zdania - jeśli w ludziach szukamy szczęścia, to łatwo możemy zostać przez tych samych ludzi unieszczęśliwieni. i to niekoniecznie celowo. oni mogą nawet o tym nie wiedzieć, a nasze nieszczęście będzie wynikiem niespełnionych oczekiwań.
miłość, akceptacja, bliskość drugiego człowieka sprawia, że czujemy się szczęśliwi. brak tego wszystkiego boli. dlatego warto pamiętać, że szczęście to coś więcej.