wtorek, 28 grudnia 2010

wolność, wolność i swoboda

wolność to bardzo ciekawe zjawisko. wszyscy chcą wolności, walczą o wolność, dążą do wolności. ale czy potrafimy żyć w wolności? ostatnio po wyborach na białorusi słuchaliśmy audycji radiowej, w której pytano, czy powinniśmy jako państwo pomagać opozycji w tym kraju. oczywiście, jak to u nas bywa, odpowiedzi często gęsto dotyczyły bardziej naszego podwórka. i tak wiele osób wypowiadając się krytykowało nasz rząd, władze i całą sytuację. o ironio z niektórch wypowiedzi wynikało, że lepiej było kiedyś - tylko wątpię czy ci, którzy to mówili mieli świadomość, co tak naprawdę mówią. bo przecież tamten system to zniewolenie. wtedy nie było wolności. według wielu teraz też nie ma. zatem gdzie jest? a jeśli teraz jest, a my nie jesteśmy z niej zadowoleni, to może po prostu nie potrafimy w niej żyć?
ja tam na polityce się nie znam, na ekonomii też nie (chociaż chyba studiowałam coś pokrewnego...) ale wydaje mi się, że wielu z nas naprawdę nie potrafi sobie poradzić z wolnością, bez względu na to, na jakiej sfery do dotyczy. Biblia mówi, że Chrystus powołał nas wolności. w Nim jest wolność i odkrywając Jego, zbliżając się do Niego możemy tej wolności się uczyć. ale trudno jest w niej żyć, bo to wymaga podejmowania decyzji, dokonywania wyborów, bycia świadomym kim się jest i dokąd się zmierza. a jeśli nie czujemy się w czymś pewnie, to sami uciekamy od wolności, próbując innym narzucać ramy, w których żyjemy. wolność to odpowiedzialność. a my nie lubimy brać na siebie odpowiedzialności. i tak popadamy w schizofrenię szukając wolności, jednocześnie od niej uciekając.
pewnie nauka zajmie mi całe doczesne życie, ale chcę się tej wolności uczyć, bo przecież do tego zostałam stworzona

czwartek, 23 grudnia 2010

and so this is Christmas

jak śpiewał john lennon. i znowu niestety nie są to "white christmas", a ja wciąż "dreaming of white christmas"... cóż, to ocieplenie klimatu chyba u nas następuje właśnie w czasie świąt. kiedy dzisiaj, dzień przed wigilią odwiedziliśmy jeden z supermarketów w poszukiwaniu prezentu dla bartka (tak, wiem, paskudni rodzice na ostatnie dzień zostawili sobie taki ważny zakup) i zobaczyłam ludzi z górą zakupów w wózkach, otoczonych milionem siatek i reklamówek, bardzo się ucieszyłam, że ja nie muszę... nie cierpię zakupów w takiej atmosferze i w takim tłoku. my tylko wpadliśmy, wzięliśmy to, co chcieliśmy i do kasy. co roku zastanawia mnie fenomen przygotowań świątecznych. niby fajnie, że w domu posprzątane i pachnie tak pięknie, ale jeśli w związku z tym rodzina ze sobą nie rozmawia, wszyscy są zmęczeni, a po świętach zastanawiamy się, kto to wszystko zje, to czy naprawdę warto tak walczyć? wiem, że już o tym pisałam, ale chyba się powtórzę. przecież święta to coś więcej, znacznie więcej.
życzę wszystkim, więcej spokoju i radości, a mniej złości i rozmów o polityce, więcej miłości i odpoczynku, a mniej niestrawności i przejedzenia. niech sprawca tego zamieszania znajdzie się na pierwszym miejscu, nie tylko w święta ale i każdego dnia, a mały Jezusek z szopki stanie się Panem Jezusem Zbawicielem! wesołych świąt i merry christmas everyone!

sobota, 18 grudnia 2010

wszyscy

kiedyś dawno temu, jak byłam w szkole podstawowej, w szarej ówczesnej rzeczywistości pojawiła się moda na bardzo jaskrawe różowe i zielone czapki i szaliki. wszyscy je mieli! no wszyscy! i ja oczywiście też bardzo takie chciałam. niestety (jak wtedy uważałam) moja babcia i moja mama robiły na drutach. zatem wydawanie pieniędzy na coś, co same mogły zrobić (a do tego duuużo ładniejsze) było bez sensu. tylko dla mnie to wcale nie był argument. wtedy ja chciałam mieć to, co mieli wszyscy. bo przecież wszyscy to noszą! zapewne nie był to jedyny przypadek, kiedy bardzo chciałam mieć to, co wszyscy, ale ten najlepiej pamiętam. i moja mamusia bardzo cierpliwie przekonywała mnie (za pewne za każdym razem), że wcale nie trzeba mieć tego, co wszyscy. że lepiej mieć coś wyjątkowego, innego, lepiej się wyróżniać, podkreślać swoją indywidualność. musiało się to często powtarzać, bo tak mocno mam to teraz zakorzenione, że robienie zakupów ze mną to koszmar - na pewno nie kupię tego, co mają wszyscy! a jeśli ktoś ma coś takiego, jak ja to na pewno przestanę to nosić :) ciekawe, czy to siła perswazji mojej mamy, czy też ilość tego typu rozmów tak na mnie wpłynęła :) ale cieszę się.
jako ludzie buntujemy się wobec ujednolicenia, ubrania wszystkich w mundurki, wstawienia w jeden szablon. nasi rodzice i dziadkowie walczyli z systemem, który próbował wszystkich zrównać i tępił wszelkie przejawy odmienności. a jednak określenie "przecież wszyscy tak robią/mówią/chodzą etc." jest najczęstszym argumentem, jakiego używamy w rozmowach na temat naszego życia, zachowań, zwyczajów, wartości. z jednej strony nie chcemy być zlani w jedną masę, z drugiej tak bardzo pragniemy wpasować się i być "jak wszyscy". jeśli wszyscy idą np. na bal sylwestrowy, to my też - bo wszyscy chodzą! ale jeśli na tym balu choćby jedna pani miała taką samą sukienkę... oj, to już nie bardzo. a co byłoby, gdyby wszyscy tak samo wyglądali? już by nam się nie podobało. i tak można się nieźle zapętlić, jeśli przy każdej okazji próbujemy się zastawiać stwierdzeniem "przecież wszyscy". wszyscy mogą nas zawieść i rozczarować. wszyscy wcale nie dadzą nam prawdziwego poczucia, że jesteśmy czegoś częścią. wszyscy wcale nie koniecznie nas zaakceptują. ostatnio ktoś napisał na twiterze, że ty i Bóg to wszyscy. i o ile w życiu potrzebujemy innych ludzi, to czasami w niektórych sprawach chyba dobrze jest ograniczyć tych wszystkich do tych właśnie dwóch osób. a najlepiej posłuchać, co On ma do powiedzenia.
zarówno dążenie do tego co wszyscy, jak i całkowity bunt przeciwko temu, co wszyscy nie doprowadzą nas nigdzie. jak we wszystkim, trzeba umieć znaleźć równowagę, a najlepiej odkryć ją u tego, który stworzył wszystko, a który jest Jedyny...

piątek, 17 grudnia 2010

dysleksja przestrzenna

to określenie poznałam w środę i bardzo, ale to bardzo mi się spodobało. taki piękny sposób na określenie przypadłości, która towarzyszy większości kobiet, ale i wielu panom. umiejętność orientowania się w terenie jest czymś niezmiernie przydatnym. pomaga nam określić gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. przydaje się to również w życiu... dużo łatwiej się żyje, jeśli wiemy po co tu jesteśmy i dokąd zmierzamy. szkoda, że tak wielu z nas życie z dnia na dzień, albo sens swoje egzystencji sprowadza do posiadania. czas świąt, a właściwie przygotowań do nich zawsze skłania mnie do zastanowienia - po co to wszystko? i to mi pomaga skoncentrować się na tym, co naprawdę jest najważniejsze. bo wcale nie chodzi przecież o stosy prezentów pod choinką, przepełnione jedzeniem lodówki, iluminacje na domach.... to wszystko ładne, miłe, smaczne i nie ma w tym nic złego. ale nie jest celem samym w sobie. świętujemy coś, co jest niby wszystkim znane, a jednak nie do końca. bo gdybyśmy wszyscy mieli pełną świadomość, że świętując urodziny Chrystusa, świętujemy największy dar Boga dla ludzkości, nadzieję na życie wieczne i zwycięstwo nad śmiercią, które miało miejsce dzięki przyjściu na świat Zbawiciela, to chyba trochę inaczej traktowalibyśmy święta.bardzo mi się podoba zwyczaj dawania sobie prezentów - bo przecież Bóg dał. chcę zawsze pamiętać, że ja mogę dawać, bo On pierwszy dał. i nie chcę dawać tylko w święta. chcę aby moje życie było darem dla innych, tak jak jest darem od Niego dla mnie. i mam nadzieję, że nigdy mnie nie dopadnie dysleksja życiowa. a jeśli nawet, to mój duchowy gps pomoże mi wrócić na właściwą drogę. bo przecież wiem, po co tu jestem i wiem, dokąd zmierzam. a jeśli czasem zapomnę, mogę sięgnąć po Biblię - doskonałą mapę, która zawsze pokaże mi właściwą drogę.

wtorek, 14 grudnia 2010

od-wieczna sprawa

z wiekiem to zawsze są kłopoty. dla małych dzieci ktoś, kto jest po 20 to już starzec. nastolatki chcą za wszelką cenę być dorosłe. po 20 większość zaczyna sobie odejmować lata. a już na pewno nikt nie chce się starzeć... kiedyś na fejsbuku ktoś napisał: "człowiek mądrzeje z wiekiem....zwykle jest to wieko od trumny". bardzo mi się to spodobało :) mark twain podobno powiedział, że wielu ludzi umiera w wieku 27 lat, tylko chowają ich jak mają 72. chyba nie chciałabym, żeby o mnie ktoś tak powiedział... mam 33 lata, ale w środku czuję się młodsza. mam takie wrażenie, jakbym zatrzymała się na jakichś 25 czy 26 i teraz lata przybywają mojej zewnętrznej powłoce. ale ja, chociaż nabieram doświadczenia i (mam nadzieję) mądrości pozostaję tą samą magdą, którą byłam kilka lat temu. znam ludzi, którzy są młodsi, ale odbiera się ich i żyją tak, jakby mieli już z 80 na karku. znam też takich, którzy nigdy nie ukończyli 15! myślę sobie, że chyba większość z nas wewnętrznie jest w innym wieku niż zewnętrznie, ale chyba sztuką jest, żeby nie być zgrzybiałym, a raczej zachować młodzieńczą werwę. młodość ma chęć i siłę tworzenia, jest elastyczna, dąży do zmian i łatwiej je przyjmuje. młodość chce wyzwań i wierzy, że może zmienić świat. młodość nie bywa zgorzkniała na skutek rozczarowań, ale ciągle wierzy w ludzi. chciałbym pozostać wewnętrznie młoda, aby móc cieszyć się przygodą jaką jest życie z Bogiem i odkrywanie Jego obrazu świata. nie chciałabym poddać się zniechęceniu. nie chciałbym pozwolić, aby rozczarowania doprowadziły mnie do rezygnacji i zgorzknienia. mam nadzieję, że mi się to uda :)

niedziela, 28 listopada 2010

joe black

widziałam ten film już kilka razy, co nie dziwi, bo nasza telewizja ciągle puszcza powtórki. ale niektóre filmy warto obejrzeć powtórnie. w tym przypadku zaintrygowała mnie sama osoba wspomnianego joe black. kiedy rozmawia z anthony'm hopkinsem o jego śmierci, jest bardzo pewny siebie, silny, nieustępliwy, wie po co przyszedł, wie czego chce, etc. ale kiedy zaczyna poznawać życie śmiertelników, widać w nim niepewność, nawet nieśmiałość. cieszy się nowym zupełnie jak dziecko. kiedy jesteśmy w czymś ekspertem, jesteśmy w czymś dobrzy, znamy się na czymś, zupełnie inaczej się zachowujemy. a nowe wyzwala w nas niepewność, czasem nawet lęk. dopiero, kiedy się oswoimy, zaczynamy być pewniejsi. ale nie powinniśmy się bać tego, co nowe. nie powinniśmy unikać zmian. bo to wszystko nas rozciąga, pomaga się rozwijać, rosnąć, stawać się większymi i lepszymi. a jeśli potraktujemy to jako przygodę, to łatwiej przejdziemy proces adaptacji.

gadu gadu

bartek odkrył ostatnio nową grę w telefonie tatusia. mówi do telefonu, a postać z gry powtarza jego słowa. problem jednak w tym, że bartuś myśli, iż ta postać do niego mówi... w końcu zaczyna się z tym kimś kłócić! mówi na przykład: "to mój lizak", a telefon odpowiada: "to mój lizak", na to bartuś: "nie, to mój lizak!".... i tak w kółko :) jest to całkiem zabawne, ale do czasu. czasami mam wrażenie, że ja też tak robię. może nie dosłownie. nie gadam do gry w telefonie, ale mówię różne rzeczy, a potem się dziwię, że słyszę to samo. to, co mówimy naprawdę ma znaczenie. biblia mówi, że jest śmierć i życie w mocy języka. wypowiadamy tak wiele słów, jednak jak wiele z nich to słowa, które budują, wzmacniają, dają nadzieję? zbieramy to, co siejemy - również naszymi słowami. jeśli narzekanie, plotki, beznadzieja, to nasz chleb powszedni, to nie dziwmy się później, że to, o czym mówimy jest ciągle obecne w naszym życiu.

wtorek, 2 listopada 2010

dorosły przedszkolak

pamiętam, jak kiedyś jechaliśmy z rodzicami na wakacje autokarem. zwykle jeździliśmy sami, ale tym razem był to wyjazd zorganizowany. czekaliśmy na przyjazd autokaru razem z całą grupą urlopowiczów. rodzice wypatrywali pojazdu, żeby móc szybko wejść i zająć miejsca. ja w swojej naiwności stwierdziłam, że przecież to nie wycieczka szkolna i ludzie chyba nie będą się pchali. na co mój tato się uśmiechnął i powiedział: no coś ty, nie licz na to. do dzisiaj pamiętam, że bardzo mnie to zaskoczyło. okazało się, że miał rację! jak tylko autokar się pojawił, ludzie rzucili się, jakby miał im zaraz uciec.
nie wiem dlaczego, ale myślałam sobie (chyba nadal mi się to zdarza), że w pewnym wieku to już człowiek zachowuje się trochę inaczej. ale potem, jak próbowałam wysiąść z autobusu w dzień targowy, zderzałam się z rzeczywistością - tłumem starszych osób, które gotowe były po trupach wepchnąć się do tegoż autobusu... dlaczego tak bardzo chcemy stać się dorośli, a kiedy już jesteśmy, zachowujemy się jak przedszkolaki? często mówi się dzieciom - jesteś już duży, tak się nie robi, a sami niejednokrotnie zachowujemy się jak dzieci. może warto dorosłość potraktować serio i nie ograniczać jej tylko do posiadania prawa jazdy, możliwości zakupu alkoholu czy uczestniczenia w wyborach...

wtorek, 26 października 2010

jeszcze trochę obrzydliwie :)

tak jakoś ten wczorajszy wpis mnie nastroił i przyszło mi jeszcze coś do głowy :) kiedy rodzi się małe dziecko, podstawowe "czynności" takiego brzdąca to jedzenie, spanie i.... robienie do pieluszki. często gęsto do tej pieluszki robi coś więcej niż siusiu :) i w związku z tym rodzice zajmują się głównie karmieniem, odbijaniem, usypianiem i przewijaniem. pieluszki są nieodzownym elementem krajobrazu domu z dzidziusiem. ale na szczęście maluch rośnie i w końcu następuje upragniony czas, kiedy już sam idzie do toalety. jeszcze przez jakiś czas trzeba mu pupę wycierać, ale jesteśmy na dobrej drodze do samodzielności. i taka mi się nasunęła analogia, kiedy rozpoczynamy swoje życie z Bogiem, na początku tej podróży to On często zmienia nam pieluchy, czyści nasze brudy, pomaga we wszystkim. ale rozwijamy się i powinniśmy dojść do momentu, kiedy przestajemy być duchowym niemowlakiem. nie możemy oczekiwać, że ciągle będziemy nosić pieluchy, a Bóg po nas posprząta. wszystko, co jest zdrowe, rozwija się i rośnie. osiąga dojrzałość. dokładnie tak samo jest w naszym życiu duchowym. Bóg zawsze jest przy nas i jest gotowy do pomocy, ale nie możemy cały czas chodzić w pieluchach i jeść papki. nie chciałabym, żeby moi synowie nosili pieluchy, kiedy będą już nastolatkami...

poniedziałek, 25 października 2010

dzisia troszkę obrzydliwie

nasz syn dzisiaj stwierdził, że jak się robi kupę, to nie da się płakać... i to odkrycie zainspirowało mnie do tego wpisu (prawda, że obrzydliwe ;) bo mówiąc inaczej - to, co wymaga wysiłku i skupienia wyklucza mazgajstwo. jeśli koncentrujemy się na zrobieniu czegoś, dążymy do czegoś, mamy przed sobą jakiś cel, to nie mamy ani czasu, ani za bardzo możliwości na płacz i rozczulanie się nad sobą. musimy wybrać - albo będziemy się nad sobą użalać, albo będziemy działać. tak często lubimy sobie ponarzekać, jakie to nasze życie ciężkie i trudne, jak to nic nam nie wychodzi i nikt nas nie kocha. a gdybyśmy tak wzięli się do roboty, zaczęli realizować to, co jest w nas, chociaż czasem głęboko ukryte, gdybyśmy skupili się na działaniu, zabrakłoby nam energii i czasu na płaczki. może trochę to obrzydliwe, ale może warto wziąć z tego lekcję? ;)

niedziela, 17 października 2010

kto tu dzisiaj będzie spał?

to pytanie mojego trzyletniego synka na widok materaca z pościelą rozłożonego na podłodze w jego pokoju. ale nie jest to zdziwienie, że ktoś będzie spał w jego pokoju, a raczej chęć uzyskania informacji, kto to będzie tym razem! dlaczego? ponieważ u nas często są goście, często ktoś nocuje, a nawet ktoś mieszka na stałe. do tej pory jakoś mnie to zastanawiało, ale ostatnia wizyta mojej koleżanki ze studiów uświadomiła mi, że to nie jest normalne... a przynajmniej nie jest takim dla większości moich rodaków. kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami lubiłam, jak przychodzili do nas goście. zawsze sobie marzyłam, że jak już będę miała swój dom, to będzie on pełen ludzi. i tak się dzieje. każdy, kto nas odwiedził wie, że rzadko nasz dom jest pusty. hołdujemy staropolskiej zasadzie 'gość w dom, Bóg w dom'. no i nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem nie gościmy aniołów! :)
okazuje się, że to, co dla nas jest normalne, nie zawsze jest normalne dla innych. ameryki nie odkryłam. ale okazuje się również, że to my kreujemy tę normalność. dla naszego syna nie jest niczym dziwnym, że w pokoju obok ktoś mieszka, ani że u niego w pokoju ktoś będzie nocował. jest do tego przyzwyczajony, dla niego to normalne.
szkoda tylko, że to nasze normalne tak często jest kształtowane przez wcale nie-normalne czynniki. przeklinanie stało się normalne, brak szacunku wobec starszych, czy w ogóle innych ludzi, stało się normalne... ale skoro możemy normalność kreować, dlaczego nie spróbować? dlaczego nie kreować jej w oparciu o pozytywne i dobre wzorce i wyznaczniki. w naszym domu wyznacznikiem jest Biblia. to ona pokazuje nam, co jest normalne, a co nie. nasze dzieci wyrastają w takiej atmosferze. wcześniej czy później same zderzą się z rzeczywistością, ale mam nadzieję, że uda nam się nauczyć ich tego, że to oni mogą kreować normalność, że będą potrafili sami zdecydować, co jest dobre, a co nie.

środa, 13 października 2010

znam siebie?

nie do końca. pewnych rzeczy o sobie dowiadujemy się dopiero w pewnych sytuacjach. ja na przykład uwielbiam spać. do normalnego funkcjonowania potrzebuję 8 godzin snu w odpowiednich godzinach. niedobór snu jest bardzo widoczny i odbija się na otoczeniu... niestety. ale od 4 tygodni nie jest mi dane tyle spać. marzę o tym, by spać 6 godzin bez przerwy! ale póki co graniczy to z cudem :) nasz młodszy synek nie pozwala na taki luksus, a obecność starszego powoduje, że nie zawsze jest możliwość przespania się w dzień. dobrze, że mam wspaniałego męża, który czasami mnie wręcz wygania, żeby poszła spać... chyba dobrze wie, że jak jestem niewyspana, to wszyscy na tym cierpią :D
czasami potrzebujemy znaleźć się w sytuacji, która odbiega od tego, co znamy, aby poznać swoje możliwości. ja nagle jestem w stanie funkcjonować przy 6-7 godzinach przerywanego snu. ale gdyby nie mały brzdąc, który pojawił się w moim życiu, nie wiedziałabym, że jest to możliwe. podobno skrajne sytuacje wymagają skrajnych środków. ale to właśnie te skrajne sytuacje pokazują, jacy jesteśmy i na co nas stać. czasami stają się egzaminem, czasami smutną lekcją własnego egoizmu, własnych lęków. oby jak najczęściej był to dobrze zdany egzamin, bo ciężko się żyje z niechęcią do siebie samego...

niedziela, 26 września 2010

po co słowa?

to zakończenie jednej z reklam. nie ma w niej dźwięku, ale słowa są - tyle, że nie mówione, a zapisane. zdjęcia są pięknie opisane, żeby widz na pewno wiedział o co chodzi. ale na końcu pokazuje się plansza właśnie z tekstem: "po co słowa?" zastanawiam się czasami, czy ci którzy produkują reklamy naprawdę uważają, że oglądający są głupi? to, że nie ma dźwięku, że nikt nic nie mówi, nie znaczy jeszcze, że nie ma słów. przecież zapisane to również słowa. słowo może być pisane, albo mówione. czy zatem ktoś, kto wymyślił tę reklamę pomyślał, zanim ją wypuścił? ja nie wiem, może ja przesadzam, ale nie lubię, jak ktoś ze mnie robi wariata i traktuje mnie, jakbym była półgłówkiem. reklamy niestety mają to do siebie, że najczęściej tak właśnie robią...
ale nie tylko. ostatni pobyt w szpitalu pokazał mi, że wystarczy, że ktoś robi coś, co dla mnie jest obce i to już powoduje, że jestem traktowana protekcjonalnie. panie pielęgniarki mówiły do mnie tonem wskazującym na ich wyższość w materii karmienia np. szkoda tylko, że każda zmiana miała inną opinię na ten sam temat.... a jednak to ja, jako ignorantka zasługiwałam na protekcjonalny ton i traktowanie. a przecież nawet jeśli wiem więcej niż inni na jakiś temat, wcale nie muszę pokazywać im, że jestem w jakimś stopniu lepsza. wszystko kwestia tego, jak widzimy ludzi, którzy nas otaczają. jeśli ich szanujemy, to nie będziemy ich traktować z wyższością. świadomość tego, że sami również nie wiemy wszystkiego sprawia, że nie będziemy się zwracać do nikogo tonem protekcjonalnym. wystarczy zobaczyć siebie w drugiej osobie i traktować innych tak, jak chcielibyśmy, żeby nas traktowano.

piątek, 24 września 2010

'znowu w życiu mi nie wyszło...'

to słowa pewnej znanej piosenki pewnego znanego zespołu. w oryginale brzmią: "aint no sunshine when she's gone" i chyba wolę jednak te oryginalne - też smutne, ale nie aż tak depresyjne. skąd ten tekst? usłyszałam go w poniedziałek niedługo przed tym, jak znalazłam się na porodówce, w celu powicia kolejnej latorośli. i jak usłyszałam, to mi zostało. cały czas, jaki spędziłam w szpitalu, w głowie grała mi ta melodia i ciągle przewijały się te właśnie słowa. kiedy po powrocie do domu podzieliłam się tą wspaniałą informacją z domownikami, usłyszałam - ale tobie właśnie wyszło! :)
no właśnie. jest dużo takich piosenek, co to raz wpadną w ucho i już nie chcą wyjść. i chodzi człowiek z jakimś często idiotycznym tekstem w głowie, do czasu aż usłyszy inny. podobnie jest ze słowami, które słyszymy o sobie - ale z tymi negatywnymi. jak już raz wpadną w ucho, to wiją sobie gniazdko w naszych myślach i ani im się śni wylecieć drugim uchem. a my chodzimy z takimi negatywnymi słowami, obrazami i nie potrafimy się ich pozbyć. a nawet jak ktoś nam próbuje powiedzieć coś pozytywnego, to i tak filtrujemy to przez nasze gniazdko negatywnych myśli i nie potrafimy przyjąć tego, że ktoś może o nas myśleć i mówić dobrze. a może te pozytywne rzeczy trzeba nagrać w rytm takiej właśnie "wpadającej w ucho" melodii i słuchać i słuchać, aż zapadną nam głęboko w głowie i w sercu i zaczniemy w nie wierzyć?

niedziela, 12 września 2010

pacjencie lecz się sam

tak chyba się mawia do naszych pacjentów przy okazji sytuacji naszej służby zdrowia. ale coś w tym jest. pacjent pomocy potrzebuje, ale musi mieć tego świadomość i chcieć tej pomocy, a w ten sposób sam sobie pomaga. tak jest ze wszystkim. dopóki nie zrozumiemy, że potrzebujemy pomocy, nikt nie będzie mógł nam pomóc, bo zwyczajnie tę pomoc odrzucimy. czasami łatwiej jest uporczywie twierdzić, że nic się nie dzieje, albo jeszcze lepiej uważać się za ofiarę. problem polega na tym, że w ten sposób nigdy nie rozprawimy się z tą sytuacją, nie wyjdziemy z dołka, do którego wpadliśmy. tak jest łatwiej. a jednak przyznanie się, że potrzebujemy pomocy jest początkiem terapii. jest otwarciem się na czasami bolesne zabiegi, które mogą uzdrowić to, co jest chore. może jednak warto zaryzykować?

czwartek, 2 września 2010

czas do przedszkola

dzisiaj byłam na moim pierwszym zebraniu rodziców! ciekawe przeżycie. najpierw wszyscy rodzice przedszkolaków zostali zebrani w małej sali gimnastycznej, gdzie przedstawiono nauczycieli i podane zostały podstawowe informacje dotyczące funkcjonowania przedszkola. potem rodzice poszli do sal zgodnie z grupami, do jakich uczęszczają ich dzieci. ponieważ bartek jest w grupie najmłodszej, siedzenie na krzesełkach przeznaczonych dla jego wieku stanowiło nie lada wyzwanie, szczególnie w 9 miesiącu ciąży :)

ciekawie jest znaleźć się po drugiej stronie. kilka (już chyba naście!!!) lat temu to do mnie chadzano na zebrania, teraz zaczyna się moja przygoda. niby inaczej, a jednak tak samo. dziwne uczucie, kiedy stoi przede mną pani nauczycielka i podaje informacje. tyle, że teraz ja mogę swobodnie wyrazić swoje zdanie, poprosić o zmianę, interweniować jeśli zajdzie taka potrzeba. a jednak podobieństwo do sytuacji z lat szkolnych jakoś dziwnie paraliżuje. przynajmniej na początku.

jeśli przez lata tkwimy w jakimś układzie, jeśli cały czas znajdujemy się po jednej stronie, po której nasze prawa lub możliwości działania są ograniczone, to trudno nam później uwolnić się od myślenia, że to się już skończyło. jeśli przez lata wtłaczano nam do głowy, że nie damy rady, nie możemy, albo że nam się nie uda, to trudno w ciągu chwili uwierzyć, że to nieprawda. potrzebujemy czasu i pomocy. jeśli komputer zaczyna źle działać, często instaluje się system na nowo. wymazuje się wszystkie dane i wszystko zaczyna działać na od nowa. nie znam się na tym, ale tak podobno jest w teorii :) w życiu ciężko jest wykasować system i zainstalować go na nowo. ale tak naprawdę tylko wracając do źródła możemy odnaleźć siebie bez naleciałości, które narzuciły nam przeżycia, ludzie, zasłyszane słowa. Bóg powiedział, że znał mnie zanim jeszcze pojawiłam się w łonie mojej mamy. kogo znał? na pewno nie tego kogoś, kogo ja widzę i o kim myślę. bo mój dysk jest pełny różnych informacji, które nie mają swojego źródła w Bogu. mój system został zaśmiecony. aby go przeinstalować, muszę zanurzyć się w Bogu i odnaleźć siebie w Nim. to wymaga czasu i zaangażowania, ale warto! bo efektem jest wolność i pełnia.

wtorek, 31 sierpnia 2010

czyżby jesień?

jakoś tak jesiennie się zrobiło za oknem. a przecież to dopiero koniec sierpnia! mam nadzieję, że słońce jeszcze się pojawi i będziemy mieli kilka ciepłych dni zanim nadejdą te prawdziwie jesienne. tak szybko mija czas, że czasami aż trudno za tym nadążyć. im więcej mamy lat, tym szybciej uciekają nam dni. dlatego tak ważne jest, żeby przeżywać życie jak najlepiej. każdy dzień się liczy. każdy dzien jest cenny, każdy dzień to szansa na zmianę - siebie i mojego świata. zamiast wstawać lewą nogą, lepiej budzić się z myślą, co dzisiaj mogę zrobić, żeby ten dzień był dobry. pomimo deszczu czy złego nastroju.

sobota, 28 sierpnia 2010

odlot

to bardzo fajna bajka. bartek często ją ogląda (ale jeszcze nie znam jej na pamięć!). jest tam jedna scena, w której "dziadek" jak go nazywa bartek, ogląda album zrobiony przez jego żonę. album, w którym znajdują się pamiątki po jej marzeniu dotarcia do pewnego pięknego miejsca w ameryce południowej. marzenie, które dziadek postanowił zrealizować sam, dla niej, chociaż jej już zabrakło. był tak skoncentrowany na dotarciu do celu, że wszystko, co go spowalniało, pojawiało się niespodziewanie na drodze, stanowiło dla niego frustrację. oglądając album po dotarciu do celu natrafił na część, której wcześniej nie widział - zdjęcia i wspomnienia ze wspólnego życia z żoną. dla niej przygodą były ich przeżycia, spędzone razem dni. marzenie pozostało, ale podróż przez życie okazała się najwspanialszą przygodą.
często tak bardzo zależy nam na osiągnięciu jakiegoś celu, że torujemy sobie drogę odpychając wszystko i wszystkich, którzy pojawiają się na naszej drodze. w końcu docieramy do upragnionego celu i nagle okazuje się, że tam jest tylko ładny widok, ale jesteśmy sami. podróż już jest przygodą, a wszystko, co nas spotyka po drodze ubogaca nas i nasze życie. możemy nawiązać nowe przyjaźnie, poznać lepiej siebie, nauczyć się czegoś nowego. a przy tym osiągniemy cel prawdopodobnie we wspaniałym towarzystwie, a na pewno bogatsi o wiele doświadczeń i z albumem pełnym wspomnień.

środa, 25 sierpnia 2010

nowy rozdział

od kilku miesięcy sukcesywnie sobie rosnę. a w środku mnie rośnie sobie mały człowiek. człowiek ten (bardzo nie chce ujawnić swojej płci) rośnie, wierci się i rozpycha. teraz szczególnie. czas jego przyjścia na świat zbliża się wielkimi krokami, a ja wyczekuję go z niecierpliwością. chciałabym, żeby skończył się już czas bycia dużą, zmęczoną, czas trudności w spaniu i oddychaniu. chciałabym móc bez problemu obciąć sobie paznokcie u nóg i zawiązać buty... i chociaż sam moment rozwiązania mnie przeraża, to i tak czekam już na koniec. tylko, że ten koniec, jest jedynie końcem pewnego etapu. zacznie się kolejny - wypełniony pieluchami, pobudkami nocnymi, dziwnym odgłosem płaczu...
każdy koniec jest również początkiem. czasami gdy coś się kończy, wolelibyśmy to zatrzymać. nie chcemy odpuścić. trzymamy się ciągle tego, co już właściwie minęło. ale nie można starać się zatrzymać czegoś, co już się skończyło. to tak, jakby chcieć cały czas być w ciąży. nie da się, a poza tym jest to bardzo niedobre no i... niemożliwe! pozwalając, aby pewne etapy naszego życia się skończyły, otwieramy się na kolejne. zamiast płakać nad końcem, lepiej oczekiwać tego, co nowe. boimy się nowych rzeczy, boimy się zmian. a jednak to wszystko jest nieuniknione. a zmiany są potrzebne i dobre.
moja zmiana będzie znacząca. czy się jej boję? owszem. czy na nią czekam. jak najbardziej! bo wiem, że to, co przede mną jest dobre, lepsze, mimo tego, że nieznane!

czwartek, 20 maja 2010

za starzy na...

odkąd pamiętam zawsze znalazł się ktoś, kto uważała się za "za starego" żeby robić coś, co robili inni. czasami ci "za starzy" mieli lat aż 16... kiedy tak sobie o tym myślę, to zauważam pewien schemat. im więcej mamy lat, tym częściej twierdzimy, że jesteśmy za starzy na pewne zachowania, rzeczy. dotyczy to np. sportu, muzyki, pewnej atmosfery w dużych zgromadzeniach. osoby dwudziesto- i trzydziestoparoletnie uważają, że jeśli w pobliżu jest dużo nastolatków, to impreza na pewno nie jest dla nich. i o ile koncert jakiegoś zespołu, którego targetem są właśnie nastolatki, raczej nie jest miejscem, w którym osoby ciut starsze się odnajdą, to są imprezy, na których obecność młodych jest właśnie atutem. ciekawe jest też to, że im częściej jesteśmy "za starzy" na jedne rzeczy, jakoś nagle nie jesteśmy ani za starzy, ani za młodzi na inne. obrażanie się, obmawianie, krytykowanie za plecami - dzieciom często zwracamy uwagę, że tak nie ładnie, że są już duże i powinny wiedzieć lepiej, że tak się postępuje. ale sami osiągając pewien wiek nie dostrzegamy, że takie zachowania są właśnie dziecinne. uciekamy z miejsc, w których uważamy się za "zbyt starych", a postępujemy jak dzieci i nie widzimy w tym nic złego.
nie uważam, że powinniśmy się upodabniać do małolatów, czy na siłę starać się być młodszym. ale chyba warto się zastanowić, na co tak naprawdę jesteśmy już za starzy, a co może być dla nas korzyścią. nasza impreza RADYKALNI jest uznawana za konferencję młodzieżową i wiele osób po przekroczeniu 20 stwierdza, że to nie dla nich. ciekawe, że ilość nastolatków jest głównym argumentem ku temu. nie liczy się poziom wykładów i atmosfera. bo przecież to nie dla mnie. a takie imprezy nas rozciągają, inspirują do zmiany. a zmiana jest trudna. może to właśnie dlatego uważamy, że jesteśmy za starzy. bo łatwiej w ten sposób pozostać takim samym? młodzi są gotowi, by się zmieniać, by robić coś nowego, by wpływać na otaczający ich świat. wierzą, że są w stanie przenosić góry i to się udziela, jeśli przebywamy w takiej inspirującej atmosferze.

piątek, 7 maja 2010

konstruktywna krytyka

zastanawiałam się ostatnio czym jest konstruktywna krytyka. zawsze mi się wydawało, ze jest ona wrazana przez osoby z doświadczeniem, mające wiele do powiedzenia na dany temat. ale przede wszystkim, ze ma sluzyc poprawie, zachęcie. ku mojemu zdziwieniu, wcale tak nie jest. a moze nie wszyscy tak samo myślą? moze niektórzy chcąc koniecznie zaistnieć próbują wyrazić swoją opinię tylko po to, zeby pokazać innym, ze się z nimi nie zgadzają? najbardziej śmieszy mnie fakt, ze za kazdym razem opakowane jest to w pozory tzw. "braterskiej miłości i szacunku". i właśnie w imię tej miłości mówi się innym, że wcale nie są tacy fajni, że to co robią też nie jest wcale takie fajne. gdzie tu konstruktywizm? hipokryzja jest czymś strasznym, ale ostatnio mam wrażenie, że jest jej coraz więcej. szkoda, że ci konstruktywni krytycy rzadko ujawniają się na tyle, żeby można z nimi polemizować. łatwiej jest "konstruktywnie krytykować" anonimowo, albo w takiej formie, żeby przypadkiem nikt nie próbował odpowiedzieć. tylko dlaczego? czyżby jakiś strach? brak pewności co do swojej opinii? ostatnio pewna mądra dziewczyna cytując Marszałka Piłsudskiego napisała: "racja jest jak dupa, każdy ma swoją". wybaczcie dosadność. bo przecież tak ważne są moje racje... ale opnia to jedno, a konstruktywna krytyka to coś zupełnie innego. nałatwiej jest ferować wyroki, oceniać i wyrażać opinie. tylko po co? Jezus mówił: "jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą" warto o tym pamiętać, bo "co siejemy, to będziemy zbierać". chętnie posłucham konstruktywnej krytyki. chętnie usiądę z kimś, kto pomoże mi stać się lepszym człowiekiem, poprawić to co robię. ale jeśli ktoś pragnie jedynie wyrzucić na mnie swoje śmieci - nie, dziękuję. w liście do koryntian paweł mówi, że miłość wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy. szkoda, że w imię tzw. miłości tak chętnie obrzucamy innych błotem....

środa, 27 stycznia 2010

ile można?

zastanawia mnie ile razy można niektórym powtarzać pewne rzeczy. im częściej rozglądam się wokoło, tym więcej widzę ludzi poranionych, zagubionych, nieszczęśliwych. i chciałoby się im pomóc, ale tak często nie potrafię. wiem, jestem w gorącej wodzie kąpana i czasami reaguję zbyt nerwowo. ale jak widzę, jak oni się marnują tkwiąc w miejscu zranienia i żalu to mnie coś trafia... na pewno nie łatwo jest zostawić przeszłość, ale potrzeba jednej najistotniejszej chyba w tym wypadku rzeczy - trzeba chcieć. to jest początek. a od czegoś trzeba zacząć. można cały czas koncentrować się na tym, co było. myśleć tylko o tym, co jest nie tak. ale czy to coś zmieni? czy to coś pomoże? chyba nie bardzo. czasami jedna decyzja może otworzyć drzwi do zupełnie nowego życia - bez żalu, rozgoryczenia, ale patrzącego w przyszłość z nadzieję, że będzie lepiej. tylko czy tego chcę? czy nie łatwiej jest tkwić w tym samym miejscu? może wygodniej jest żyć ciągle przeszłością. wszystko jest znajome, nawet jeśli boli, to przynajmniej wiem, co boli. a tak może pojawi się coś nowego, co zaboli... no właśnie. wygodniej nam tkwić w starym i znanym bólu i żalu, niż spróbować spojrzeć przed siebie i zaryzykować... szczęścia.

sobota, 9 stycznia 2010

powiem wam, jak było naprawdę

to zdanie z sali sądowej pokazanej w amerykańskim filmie. w zależności od tego, czy wypowiadane przez obronę, czy też oskarżenie, prawda okazywała się zupełnie inna. to akurat sytuacja czysto fikcyjna, jednak niejednokrotnie prawda, którą się tak szczerze wygłasza jest prawdą wygodną dla mówiącego i niestety zbyt często odbiegającą od...prawdy właśnie. czasami słyszy się, że ktoś chce poznać prawdę, ale kiedy ją poznaje czuje się rozczarowany i zwyczajnie jej nie przyjmuje, nie akceptuje. jest zbyt banalna, zbyt prosta, za mało brutalna.... nie wiem, ale może czasami wolimy taką inną "prawdę", która jest bardziej kolorowa, wzbudza więcej emocji, zaspokaja nasze wewnętrzne pragnienia. taką prawdę, która nam pasuje. tylko, czy to nadal jest prawda? i co to jest prawda? pismo święte mówi, że kiedy poznamy prawdę, ona nas wyswobodzi. prawda uwalnia. jest też napisane, że Jezus Chrystus jest drogą, prawdą i życiem. w Nim odkryjemy prawdę o sobie, o innych, o świecie w którym żyjemy. tylko czy jesteśmy gotowi tę prawdę przyjąć?