czwartek, 6 października 2011

znaki czasu

znakiem czasu (upływającego) jest to, że za chwilę napiszę "za moich czasów" hehehe
ale właśnie - za moich czasów - czyli jak byłam dzieckiem, bohaterami najczęściej były postacie z książek, osoby które dokonały czegoś wielkiego, wspaniałego, ważnego dla ludzkości. chcieliśmy być jak oni, osiągać to, co wydaje się nieosiągalne. teraz częściej bohaterem jest ktoś, kto tę postać gra, a nie sama postać. 
przy okazji zbliżającej się jakiejś kolejnej gali, czy innego wydarzenia ze świata show biznesu, dziennikarka powiedziała, że "będzie czerwony dywan, wielki świat". no i tak sobie pomyślałam o tym wielkim świecie. bo czy on rzeczywiście jest taki wielki? ja nie śledzę czasopism opisujących życie gwiazd, ani plotkarskich portali, ale mam takie wrażenie, że większość pojawiająca się na tym czerwonym dywanie jest znana głównie z tego, że jest znana. oczywiście - są tam i wielcy, temu nie można zaprzeczyć. ale czy jest ich wielu? i czy to ci wielcy stają się bohaterami? czy częściej ci znani z tego, że są znani? a nawet jeśli to wielki świat, to przecież wokół nas świat jest dużo większy, pełen zwykłych, a wcale nie zwyczajnych ludzi, wśród których na pewno można znaleźć wielu wielkich. ale przed nimi ani czerwonych dywanów nie rozwijamy, ani do wielkiego świata ich nie zaliczamy. chyba trochę się to pojęcie wielkiego świata zmieniło. albo może to tylko ja...

środa, 14 września 2011

urodzinowe refleksje

rok temu w naszym świecie pojawił się już we własnej osobie Filip. dawno temu pisałam o tym, że podziwiam mamy samotnie wychowujące dzieci. podtrzymuję to i dołączam do tego podziw dla tych, którzy mają więcej niż dwoje dzieci. od roku jestem mamą dwóch chłopaków i stwierdzam, że chociaż wcześniej o tym wiedziałam, to teraz utwierdziłam się w tym jeszcze bardziej, iż posiadanie dzieci to olbrzymia odpowiedzialność i niejednokrotnie ciężka praca. mam świadomość, że nie wszyscy podchodzą do kwestii dzieci w taki sposób, jednak dla mnie ma ogromną wagę. 
pojawienie się Filipa było dla nas cudem - cudem nowego życia, darem od Boga. na świat przyszedł człowiek, malutki, bezbronny, ale posiadający w sobie cały potencjał tego, kim stanie się kiedyś. przyniósł radość, szczęście, niepewność, nawet obawy. wyczekiwany cud stał się rzeczywistością. rok później on ciągle jest cudem. i będzie nim zawsze. ale ten cud sprawił wiele nieprzespanych nocy. przyniósł wiele zmęczenia, czasami nerwy, strach. płakał. teraz też czasami płacze. i szczerze mówiąc - czasami bardzo mnie wkurza! ale jest moim cudem. nie wyobrażam sobie naszej rodziny bez niego, naszego świata bez jego śmiechu i uśmiechu, naszego domu bez jego małych stóp biegających po pokoju. 
cuda są. z reguły czekamy na nie z utęsknieniem. kiedy się pojawiają, sprawiają nam niewysłowioną radość, zmieniają nasze życie na zawsze. ale często wiążą się z odpowiedzialnością, pracą. czasami wywołują nerwy, powodują zmęczenie. ale ciągle są cudami. i nie chcielibyśmy, żeby zniknęły z naszego życia. 
to, kim stanie się Filip w dużej mierze zależy również ode mnie. ja odpowiadam za to, jak ten cud się rozwinie. czasami pragnąc cudu warto się zastanowić, czy jesteśmy gotowi zapłacić cenę i wziąć na siebie odpowiedzialność za pielęgnowanie go. cud jest darem i nie można go zmarnować. jest cenny tak, jak jego Dawca i dlatego musimy obchodzić się ostrożnie z tym, co jest nam powierzone. 

środa, 31 sierpnia 2011

punkt widzenia

zależy od punktu siedzenia. wiem, odkrywcze. ale ostatnio jakoś bardziej to do mnie dotarło. jak byłam w szkole, to cały świat kręcił się wokół szkoły. nie tylko kalendarz, ale wszystko było podporządkowane szkole, wszystko widziało się przez pryzmat szkoły. wydawało się, że będzie zawsze, że zawsze będzie się w szkole, z tymi ludźmi. nawet pomimo tego, że wiadomo było, iż kiedyś się skończy, to jednak świadomość przejścia do kolejnej, jakoś sprawiała, że szkoła była wszechobecna. 
posiadanie dzieci, które dotyka sprawa edukacji, powoduje, że kalendarz również zaczyna się kręcić wokół szkoły, a jednak to nie ona determinuję nasza perspektywę. świat widzimy już inaczej i więcej jest składowych tego widoku. dlatego tak ważne jest, żeby w miarę możliwości poszerzać swój świat, swoją perspektywę, albo może w tym przypadku swoje miejsce siedzenia :) wtedy patrzymy szerzej, widzimy więcej i dalej. 

wtorek, 30 sierpnia 2011

podwieczorek

mój starszy synek z powodu swojego dosyć wybrednego smaku (ciekawe po kim to ma???), ma ograniczenia na słodycze. umówiliśmy się, że będzie dostawał jakieś ciasteczko na podwieczorek. i tak od jakiegoś czasu o każdej porze dnia pyta, czy teraz jest podwieczorek. czasami w porze obiadu mówi, że chce zjeść śniadanko. na kolację również chce śniadanko od czasu do czasu przynajmniej. ciekawe, że dla dzieci pojęcia dla nas normalne, bywają abstrakcyjne. one nie są ograniczone tym wszystkim, co ogranicza nas. granice są potrzebne i są ważne. ale jeśli żyjemy w bardzo skostniałym i "zestrukturyzowanym" świecie, czasami możemy nie zauważyć, jak bardzo się ograniczyliśmy, jak bardzo zamknęliśmy na niesztampowe myślenie. dla dorosłego człowieka bycie dziecinnym jest raczej smutne, czasami nawet żałosne. ale są aspekty naszego życia, w których warto, a nawet powinniśmy, do czego zachęca nas Pan Jezus, stawać się jak dzieci. fascynujące jest, jak bardzo twórcze są dzieci, jak wiele potrafią sobie wyobrazić.  w tym powinniśmy je naśladować, a nawet uczyć się od nich. dzieci są ufne i szczere, to kolejne cechy, które warto sobie przyswoić. no i przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na śniadanie czasami zjeść podwieczorek. bo kto powiedział, że podwieczorek musi być wieczorem?

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

czas

mija bardzo szybko i do tego bezpowrotnie. wszyscy mamy go tyle samo i chyba wszystkim nam go zawsze brakuje. jest sprawiedliwy dla wszystkich, nie robi wyjątków. i to od każdego z nas zależy, co z nim robimy, jak z niego korzystamy i jak nim zarządzamy. często chciałoby się mieć więcej czasu, czasami chcielibyśmy, żeby minął jak najprędzej, a niejednokrotnie żeby się zatrzymał. a mimo naszych chęci czy niechęci on i tak sobie płynie i nie zwraca na nas uwagi. chyba chciałabym nauczyć się cenić każdą chwilę, uczyć się z tego, co minęło i nie żałować. trzeba cenić czas, bo ten, który upłynął już nie wróci, a ile mamy przed sobą - nie wiadomo. dlatego korzystajmy z niego mądrze, poświęcajmy na to, na co naprawdę warto, co ma wieczną wartość.

czwartek, 24 marca 2011

po co uczyć się matematyki

matematyka jest zmorą uczniów. nie wszystkich, ale większości. od czasu do czasu wybuchają nawet dyskusje, po co nam matematyka, czemu trzeba ją zdawać na maturze. i można znaleźć całkiem pokaźne grono tych, którzy twierdzą, że jest ona zupełnie do życia niepotrzebna. teoria co najmniej dziwna, szczególnie w tak zwanej gospodarce rynkowej.
dzisiaj dzwoniła do mnie przemiła pani będąca przedstawicielem mojego operatora telefonicznego i proponowała mi ubezpieczenie. ma ono mnie chronić, a polega na tym, że jak mi się umrze, to moi bliscy dostaną za to kasę. nie wiem, gdzie tu ochrona, ale cóż, może się nie znam? wiem, że teksty, które w takich rozmowach, a może monologach, słyszymy są opracowywane przez speców od reklamy, marketingu, a pewnie i jakichś psychologów czy socjologów. i są tak skonstruowane, żeby nam pokazać, jaka to szansa i jak możemy tanio z czego skorzystać. ta pani chciała mnie przekonać, że jeśli zaoszczędzę na rozmowach i nie będę gadać dwie minuty dziennie, to akurat będę miała na wspomniane ubezpieczenie, które kosztuje jedyne 17 zł z groszami. na mój argument, że ja abonament i tak płacić muszę, więc to 17zł to dla mnie dodatkowy koszt, pani znów mnie przekonywała, że wystarczy zaoszczędzić 2 minuty rozmów dziennie i będzie jak znalazł na ubezpieczenie (które mnie chroni, bo jak mnie auto przejedzie, to moi bliscy dostaną nawet do 200 tysięcy!). ale matematyka zawsze będzie matematyką i choćbym i 5 minut dziennie mniej gadała (a skąd ona wie, że ja gadam codziennie więcej niż 2 minuty?) to i tak te 17 zł trzeba będzie dodać do abonamentu i żadne oszczędności nie pomogą. może jednak warto czasem posłuchać, co nauczyciel próbuje nam powiedzieć na lekcji matematyki?
podobnie jest z różnymi promocjami, które krzyczą na nas, że jak z nich skorzystamy to tyle zaoszczędzimy. ale wydając pieniądze mamy zawsze mniej. chociaż kupujemy taniej, to pieniądze i tak zmieniły właściciela. więc jakim cudem oszczędziłam skoro zamiast 100zł w portfelu mam 10? oczywiście warto korzystać z obniżek i kupować taniej, ale jeśli kupujemy tylko dlatego, że jest taniej, a nie dlatego, że akurat potrzebujemy czegoś, to wcale nie oszczędzamy. jest różnica między zakupami rzeczy potrzebnych, czy wręcz niezbędnych, po niższych cenach, a zakupach po niższych cenach tylko dlatego, że przy wieszaku, koszyku czy półce napisano PROMOCJA!
matematyka się przydaje. zdrowy rozsądek również :)

wtorek, 22 lutego 2011

temperatura odczuwalna

u nas od kilku dni termometr ciągle wskazywał 0 stopni. zastanawialiśmy się dlaczego prognoza pogody pokazuje w krakowie -7, a u nas ciągle 0. jednak tym razem telewizja miała rację! a temperatura odczuwalna stanowczo różniła się od wskazywanej przez nasz termometr. nie wiem, czy ten zmęczony już zimą postanowił zastrajkować, czy może taka ilość zimnych dni (w porównaniu do poprzednich zim) zwyczajnie go pokonała. w każdym razie teraz będziemy musieli przez jakiś czas polegać na prognozach. ciekawe, czy uda nam się gdzieś jeszcze znaleźć termometr rtęciowy???
w przypadku naszego termometra negowanie jakoś nie pomogło. temperatura była dużo niższa niż jego wskazania. wżyciu też tak często bywa. kiedyś dawno, dawno temu, na początku mojego blogowania pisałam o tym, jak bono podczas jednego z koncertów stwierdził, że za każdym razem, kiedy klaska, w afryce umiera jedno dziecko, na co ktoś z widzów zareagował: "to przestań klaskać". lubimy zamiatać problemy pod dywan, nie zauważać rzeczywistości, wymazywać pewne fakty. doskonale radzimy sobie w slalomie omijającym to, co niewygodne. ale tak samo, jak w przypadku sprawy klaskania czy prozaicznej historii naszego termometru - negowanie czy odwracanie wzroku nie zmienia rzeczywistości. czy chcemy, czy nie na zewnątrz jest -13 i choćby nasz termometr wskazywał +25, to i tak jest zimno! wcześniej czy później to, co od siebie odpychamy, co negujemy, wypłynie i przyjdzie nam się z tym zmierzyć. bo kiedyś trzeba będzie wyjść z domu i skonfrontować wskazanie z termometra ze stanem rzeczywistym. nie uda nam się pozostać w zamknięciu do wiosny... a nawet jeśli uparlibyśmy się i siedzielibyśmy w domu do wiosny, to zepsuty termometr oszuka nas również wtedy. bo jest szansa, że jak już wiosna przyjdzie to i temperatura będzie inna niż 0....

poniedziałek, 21 lutego 2011

marzenia

te duże i te maleńkie... kiedyś była taka piosenka :) marzenia są po to, żeby je spełniać. czasami są całkowicie niezależne od naszych działań i wtedy spełnione są zawsze cudem. chociaż każde spełnione marzenie jest cudem. ale czasami potrzeba naszego udziału. czasami my musimy coś zrobić, żeby mogły się spełnić. przede wszystkim trzeba uwierzyć, że marzenia się spełniają. bez tej wiary nie ma szans na to, że cokolwiek zrobimy, żeby je osiągnąć. jeśli uwierzymy, to będziemy gotowi na wysiłek, ryzyko, będziemy próbować. bez tej wiary nawet nie zaczniemy iść w kierunku naszego marzenia. a kiedy już uwierzymy, to dobrze jest pomyśleć, co mogę zrobić, żeby przybliżyć się do realizacji moich marzeń. czasami możemy zrobić bardzo niewiele, ale zawsze jest to ważne. bo gdybyśmy chcieli samochodem objechać np. całą europę, a nie zaczęlibyśmy się uczyć jeździć, to marne szanse na osiągnięcie celu. i podobnie jest z marzeniami. chociaż wiele w nich nie zależy od nas, to niejednokrotnie właśnie nasza część może pomóc lub powstrzymać realizację marzeń.
trzeba marzyć i dążyć do realizacji marzeń. trzeba wierzyć, że się uda i próbować, nawet jeśli popełnimy błędy. inaczej przejdziemy przez życie myśląc, że jest szare, smutne i nudne, albo żałując, że nigdy się nie odważyliśmy spróbować.

środa, 26 stycznia 2011

nie-zmienny

zdarzyło ci się kiedyś powiedzieć: "no ale przecież ja po prostu taki jestem"? mnie tak. najczęściej w sytuacji, w której trzeba było wytłumaczyć jakieś swoje nie do końca właściwe zachowanie, czy postępowanie. świetna wymówka - w końcu nie możesz oczekiwać, że będzie inaczej, skoro jestem taka, a nie inna. i już wszystko załatwione. nie wiem, czy w ten sposób tłumaczymy się przed innymi, czy przed samym sobą... bo chyba w ten sposób próbujemy zagłuszyć jakiś wewnętrzny głos, który nam mówi, że to nie do końca w porządku, że może trzeba coś zmienić. i mówimy: jakim mnie Boże stworzyłeś, takim mnie masz. i myślimy sobie, że to wystarczy. już nikt się nie może przyczepić, nic nie można nam zarzucić. wewnętrzny głos zakrzyczany. aż do następnego razu. i pewnie można tak przez całe życie. ale przecież chyba w każdym z nas jest wewnętrzna potrzeba zmiany, poprawy, doskonalenia się. kiedy popełniamy grzech porównywania się z innymi, robimy to z dwóch powodów - albo, żeby poprawić sobie samopoczucie porównując się do kogoś, komu idzie gorzej, albo żeby utwierdzić, się w przekonaniu, że ktoś ma łatwiej i dlatego my nigdy tacy nie będziemy. w tym drugim przypadku wypływa to z (może bardzo ukrytej ale jednak) chęci  zmiany, stania się lepszym.
w jednej z ulubionych bajek bartka główny bohater usłyszawszy stwierdzenie: "natury nie da się zmienić", natychmiast odpowiedział: "natura to ciągłe zmiany! to my tworzymy rzeczywistość, wszystko zależy od nas!" choć kontekst trochę inny, to w tym przypadku też pasuje. możemy trwać nie zmieniając się, nie pracując nad sobą. możemy karmić się wymówkami i żyć z ciągłym niedosytem, może nawet niesmakiem, bo w głębi serca zawsze będziemy wiedzieli, że stać nas na więcej.  możemy też spróbować się zmienić. pracować nad sobą, poprawiać to, w czym wiemy, że nawalamy. bo naprawdę wiele zależy od nas. a zmieniając siebie, zmieniamy rzeczywistość wokół nas.

wtorek, 25 stycznia 2011

nie-moc

wczoraj od bardzo, bardzo, bardzo... dawna moje mięśnie zostały zmuszone do wysiłku. bardzo to przyjemne uczucie, kiedy boli prawie każdy kawałeczek ciała, ale tak fajnie boli :) okazało się, że mam mięśnie, o których nie miałam pojęcia! dopiero właściwe ćwiczenie spowodowało, że odkryłam ich istnienie, ponieważ wysiłek, do jakiego zmusiłam moje ciało zaczął je napinać i wyrywać z marazmu, czy wręcz niebytu (przynajmniej w mojej świadomości :) dzisiaj wiem na pewno, że te mięśnie mam! i pewnie jeszcze przez parę dni tak będzie, aż do kolejnego spotkania, kiedy znowu mocno je pomęczę... i tak aż do momentu, kiedy przyzwyczają się do używania, staną się sprężyste i będą regularnie pracować.
ile potencjału jest w nas samych, tego wszystkiego, co tkwi gdzieś głęboko ukryte, o istnieniu czego nie wiemy, bo zwyczajnie tego nie używamy? czasami boimy się za coś wziąć, bo myślimy, że nie potrafimy, nie damy rady, nie mamy tego czegoś, co według nas jest potrzebne. a może właśnie to mamy? tylko na skutek nieużywania popadło w niebyt? może trzeba się skusić na jakieś ćwiczenia, które poruszą te ukryte w nas pokłady możliwości, zdolności, ten cały potencjał, który w nas jest, tylko go nie używamy. na początku będzie to znaczny wysiłek, rozciąganie tego, co nieużywane boli. ale z czasem będzie coraz łatwiej. będziemy w stanie zrobić więcej. tylko zacznijmy. ćwiczenie mięśni jest ważne. wysiłek fizyczny jest niezbędny. ale ważne też poszperać w swoim wnętrzu, poćwiczyć te "mięśnie", które są pełne pomysłów, zdolności, predyspozycji. a możemy się zaskoczyć, na co nas stać.

sobota, 22 stycznia 2011

mały-wielki człowiek

w czasie studiów fascynowało mnie, kiedy osoby ledwie kilka lat starsze ode mnie zachowywały się, jakby były istotami wyższego gatunku tylko dlatego, że miały tytuł przed nazwiskiem i starały się o kolejny. przykre było to, że często gęsto nie szło to w parze z poziomem ich kultury osobistej... niejednokrotnie tytuły stanowią dla ich "właścicieli" coś tak ważnego, że zapominają, iż to nie one stanowią człowieka. ja mam swoistą alergię na wszelkiej maści tytułomanię. są osoby, które zawsze będę tytułować, ale wcale nie zawsze jest to związane z szacunkiem, jakimi te osoby darzę (choć darzę, ale tytułuję, ponieważ oni tego wymagają). szacunek należy się każdemu człowiekowi, tak uważam. ale kiepsko, jeśli staramy się tytułem nadrobić braki charakteru, osobowości, kultury czy inteligencji. wielcy ludzie najczęściej są bardzo swojscy. dla nich tytuł nie jest istotą czy celem istnienia, a raczej swego rodzaju nagrodą, czy zwieńczeniem ich działań, pracy, osiągnięć. są najpierw ludźmi. chyba to właśnie jest przyczyną ich normalności i swojskości.

czwartek, 20 stycznia 2011

drogi anonimie

mój ostatni post chyba niektórych dotknął. pojawił się nawet komentarz i ponieważ nie wiem od kogo, pozwolę sobie odpowiedzieć na ten komentarz tutaj.
zatem drogi anonimie, ja nie negowałam i nie neguję niczyjego prawa do przeżywania żałoby tak, jak chce. odniosłam się tylko do pewnej zaciekłości niektórych (co zaznaczyłam). napisałam też, że sama zadawałam pytanie dlaczego - bo jest to rzecz naturalna dla każdego człowieka. każdy ma prawo poznania przyczyn utraty swoich bliskich - tego też nie neguję. chciałam jedynie pokazać, co jak widać mi się nie udało, że nawet ta świadomość wcale nie musi nam pomóc. to był cel mojego wpisu. nie wszyscy muszą wierzyć tak, jak ja. ale na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że właśnie moja wiara pomogła mi przeżyć moją tragedię. i zgadza się, Pismo mówi: poznacie prawdę i prawda was wyswobodzi. mówi również o tym, że to Jezus jest drogą, PRAWDĄ i życiem...
mam nadzieję, że ci wszyscy, którzy stracili bliskich w tej tragedii, doświadczą kiedyś chociaż niewielkiej pociechy i na nowo spojrzą w przyszłość z nadzieją.

środa, 19 stycznia 2011

dlaczego?

lubimy wiedzieć dlaczego. i nie ma nic złego w chęci poznania prawdy, przyczyn za czymś stojących. ale czasami praganienie uzyskania odpowiedzi na to pytanie zdaje się być tak ogromne, jakby zależało od niej całe nasze życie. a odpowiedź wcale nie zawsze (jeśli w ogóle) coś zmienia....
poprzednia dekada zakończyła się w naszym kraju tragedią smoleńską. ta zaczyna się od kłótni o tragedię smoleńską. nie chcę się wdawać w politykę, bo i tak jej nie zrozumiem chyba nigdy. domyślam się, że ci, którzy stracili najbliższych chcieliby wiedzieć, co tak naprawdę stało się podczas tego feralnego lotu. jest to naturalne i mają do tego prawo. przykre jest jednak to, że chęć poznania prawdy doprowadza do takiego zacietrzewienia (przynajmniej ze strony niektórych), do takich absurdów, że chyba przeciętny obywatel zaczyna mieć dość całej sprawy i nie myśli o niej tak, jak może powinien.
i tak mi przyszło do głowy, że jeśli nawet odkryto by prawdziwe przyczyny katastrofy. jeśli stwierdzono by powody, dlaczego tak się stało, to czy w jakimś stopniu zmieni to sytuację tych, którzy zostali? za kilka dni minie 10 lat od śmierci mojej mamy. nie zginęła w katastrofie lotniczej, nie przejechał jej pijany kierowca. po prostu zasłabła, straciła przytomność i więcej jej nie odzyskała. stało się to nagle, niespodziewanie i właściwie do końca lekarze nie wiedzieli dlaczego. czy rodziły się w mojej głowie pytania "dlaczego?" pewnie. czy znalazłam odpowiedź? nie. ja nie mogłam przeprowadzić śledztwa, powołać komisji śledczej, zbadać akt, znaleźć i ukarać winnych... za to musiałam spojrzeć w przyszłość i spróbować dostrzec w niej sens życia. czasami tak bardzo chcemy dowiedzieć się "dlaczego". pytamy, drążymy, szukamy... wydaje nam się, że znalezienie odpowiedzi pomoże. i na pewno są kwestie, w których tak się dzieje. ale często wcale nie pomaga. próba odpowiedzenia na to pytanie zdaje się być jakimś lekarstwem, antidotum na żal, rozczarowanie, smutek. problem polega na tym, że jeśli nawet uda nam się uzyskać odpowiedź, to wcale nie czujemy się lepiej.
po tragedii, utracie kogoś bliskiego, to nie odpowiedź na pytanie "dlaczego" pomoże nam stanąć na nogi i spróbować dalej żyć. chociaż to się wydaje dziwne, to przebaczenie - sobie, innym, Bogu - jest źródłem siły. i jedynie Bóg jest w stanie dać nam nadzieję i pomóc zobaczyć sens dalszego istnienia.

styczniowa chandra

za oknem aura iście jesienna, a tu przecież połowa stycznia. gdzie śnieg? gdzie mróz? a może chociaż trochę słońca??? taka pogoda wcale nie nastraja pozytywnie. nie chce się wstawać z łóżka, nie chce się nic robić... a przecież to tylko pogoda! tylko i aż. ciekawe jak bardzo poddajemy się wpływom pogody. podobno są takie miejsca na świecie, gdzie kiepska pogoda w połączeniu z przygnębiającym krajobrazem powodują, że ludzie nawet popełniają samobójstwa. słońce ma wspaniałe właściwości (poza może zbyt silnym promieniowaniem). i tak bardzo potrzebujemy jego światła. słońce dodaje nam energii, sił witalnych, pomaga pozytywniej widzieć dzień i patrzeć w przyszłość z jakąś taką nadzieją.
tak samo jest z Bogiem - On jest naszym światłem, światłością świata. potrzebujemy Go do życia tak, jak promieni słonecznych, albo powietrza. Bóg wnosi światło tam, gdzie panuje mrok. daje nadzieję, życie, zbawienie. bez Niego wszystko jest szare, przygnębiające, beznadziejne. dobrze, że Bóg jest z nami bez względu na porę roku i ilość światła słonecznego, jaka do nas dociera. Bóg jest obok, wśród nas i tylko czeka, żeby rozjaśnić naszą szarą rzeczywistość. czeka na nas. nie poddawajmy się chandrze ani styczniowej, ani żadnej innej, a zamiast tego biegnijmy w ramiona kochającego Ojca, którego obecność sprawi, że nawet najbardziej szary i przygnębiający dzień zacznie się mienić kolorami.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

MEGA

ostatnio zauważyłam, że teraz wszystko jest MEGA. już nie wystarczy super, musi być mega. ja też nie jestem wolna od tej przypadłości...niestety. cokolwiek opowiadamy, określenia jakich używamy to niesamowite, genialne, super, mega, itd. jeśli coś jest ciekawe, ładne, przyjemne, a nawet wspaniałe, to za mało. trzeba jakoś to "podrasować" przynajmniej dodając MEGA. i pewnie czasami niektóre rzeczy są mega, ale czy zawsze? czy żyjemy w świecie, w którym wszystko musi być aż tak napompowane, podkręcone, podrasowane? i czy język polski jest aż tak ubogi, że nie ma innych przymiotników? nie wiem... wydaje mi się, że jakby poszukać, to coś byśmy pewnie znaleźli. tylko czy te przymiotniki byłyby mega? oto jest pytanie... wszystko jest w porządku, jeśli zachowujemy umiar. ale jeśli będziemy wszystko tak bardzo pompować, to może w końcu pęknąć. i co wtedy?

niedziela, 2 stycznia 2011

puchatkowe mądrości

oglądałam dzisiaj z bartkiem świąteczną bajkę o kubusiu puchatku i jego przyjaciołach. bardzo nam się podobała. zawierała pozytywne przesłanie i dużo dobrych wzorów zachowań i postaw. w pewnym momencie królik bardzo się zezłościł na resztę towarzystwa i postanowił odejść gdzieś, gdzie ich nie będzie. gdzie nie będzie brykającego tygryska, bojącego się wszystkiego prosiaczka, ponurego kłapouchego i wiecznie objadającego się miodem puchatka. przyjaciele bardzo się tym zasmucili i postanowili, że się zmienią. już nie będą robili tego, co królikowi tak przeszkadza. kiedy po jakimś czasie królik ich zobaczył w "nowej wersji" był zaskoczony. i tak naprawdę wcale mu się to nie podobało. i teraz to on stwierdził, że powinien się zmienić. a wtedy puchatek powiedział, że jeśli królik będzie inny, to oni będą mniej sobą. na co krzyś przytaknął mówiąc, że przyjaciele pomagają nam być bardziej sobą.
czasami ludzie twierdzą, że się z kimś przyjaźnią, a jednocześnie mówią, że przy tej osobie nie umieją do końca być sobą. zawsze mnie zastanawiało, co to za przyjaźń jest? przyjaciół raczej nie ma się zbyt wielu, ale powinni to być ludzie, wobec których jesteśmy zawsze szczerzy i z którymi możemy być zawsze sobą. ja staram się być takim człowiekiem, żeby inni czuli się przy mnie bezpiecznie i mogli właśnie być sobą. niestety nie zawsze tak się dzieje. ale nie zawsze to ja mam na to wpływ. jeśli bardziej zależy nam, żeby dobrze wypaść lub żeby inni widzieli mnie w jakimś tam świetle, to nie będziemy otwarci nawet wobec tych, którzy chcą być naszymi przyjaciółmi. bardziej będzie nam zależało na budowaniu właściwego obrazu swojej osoby.
przyjaciele pomagają nam być bardziej sobą, jeśli my jesteśmy gotowi być naprawdę sobą wobec nich.

sobota, 1 stycznia 2011

1.1.11

wszystko się kończy i zaczyna. jeden rok minął, rozpoczął się nowy. co przyniesie? na wiele rzeczy nie wpłyniemy, ale nasze decyzje i postawy mogą sprawić, że zakończymy go jako lepsi i więksi ludzie oczekując jeszcze więcej i jeszcze lepszego, albo jako ci, którzy z nadzieją patrzą na nowy rok myśląc, że sama zmiana daty przyniesie jakąś drastyczną przemianę na lepsze.
ciekawe, że tak naprawdę nie wierzymy, że możemy mieć wpływ na własne życie. 'masz marzenia, a potem przytrafia się życie' - słyszałam kiedyś takie zdanie (może nawet o tym tu pisałam...). ale to nie jest prawda. życie przytrafia się tym, którzy tak na nie patrzą. ci, którzy są gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za swoje postawy i nie boją się podejmować decyzji, realizują marzenia i osiągają wielkie rzeczy. oczekuję, że to będzie dobry rok. lepszy niż wszystkie poprzednie. oczekują nowych wyzwań i wspaniałych przeżyć. oczekują zmian, które pomogą mi urosnąć i stać się kimś lepszym. oczekuję, że za rok spojrzę wstecz z uśmiechem, a przed siebie z jeszcze większymi oczekiwaniami. ci, którzy nie oczekują, nie rozczarują się na pewno. ale też nie mają zbyt wielkich szans na przeżycie czegoś ekscytującego. wszystkie doświadczenia mogą nas czegoś nauczyć i kształtować nasze postawy. oczekujmy wspaniałego roku.
william carey powiedział: oczekuj wielkich rzeczy od Boga, próbuj wielkich rzeczy dla Boga. niech to stanie się mottem 2011 roku. hepi niu jer everybody!