poniedziałek, 28 kwietnia 2008

na rozstaju dróg

w sobotę, jak to Polacy mają w zwyczaju, wybraliśmy się na zakupy do miejsca, którego nie darzę uczuciem, a które jest jednak bardzo przydatne. (dla niedomyślnych - chodzi o super, czy też hipermarket) w owym sklepie przez głośniki można było usłyszeć piosenki - całe dwie, puszczane w koło. moja niesforna głowa, która wbrew moim wskazówkom koduje rzeczy zbędne, a w szczególności melodie wpadające w ucho (szczególnie z reklam o bardzo durnowatych tekstach - tragedia, potem cały czas mi w głowie coś śpiewa...) oczywiście wyłapała słowa jednej z nich i postanowiła zapamiętać refren: 'jak anioła głos usłyszałem ją, powiedziała mi, tak to ona, na rozstaju dróg, stoi dobry Bóg, On wskaże ci drogę'. po paru godzinach uporczywego utrwalania sobie tego refrenu zaczęłam się zastanawiać nad jego znaczeniem. nie mam pojęcia co autor chciał przez to powiedzieć, ale pomyślałam sobie, że coś w tych słowach jest - we fragmencie: 'na rozstaju dróg stoi dobry Bóg, On wskaże ci drogę'. w naszym kraju wiele jest tak zwanych świątków przydrożnych. często na rozstaju dróg właśnie stoi krzyż. dlaczego? bo tak się podobało tym, którzy go stawiali? a może dlatego, że właśnie na rozstaju dróg tak bardzo potrzebujemy pomocy z góry. kiedy trwoga to do Boga - tak się kiedyś mówiło. bardzo to prawdziwe. dochodząc do rozstaju na naszej drodze życiowej, zazwyczaj jesteśmy zaskoczeni, niejednokrotnie wystraszeni. nie wiemy, którą drogę wybrać. niektórzy zawsze chcą decydować sami. ale wielu podświadomie nawet poszukuje pomocy. tak bardzo boimy się dokonać niewłaściwego wyboru. nie wiem, jakie są pozostałe słowa wspomnianej piosenki, ale te w prosty sposób pokazują wielką prawdę - On pomoże wybrać właściwą drogę. czasami tylko trzeba Go lepiej poznać, a tak jak stary dobry przyjaciel, z którym rozumiemy się bez słów, wskaże nam właściwą drogę.

wiosna... cieplejszy wieje wiatr

uwielbiam wiosnę, szczególnie tę cieplejszą jej część, kiedy jest już zielono, zaczynają kwitnąć bzy... jest w tej porze coś szczególnego, dla mnie w pewnym sensie magicznego. kiedyś doszłam do wniosku, że cieszę, iż przyszło mi żyć w takiej strefie klimatycznej, w której wiosna występuje. ludzie pozbawieni wiosny w takim wydaniu mają czego żałować...
wiosna spowodowała, że częściej i na dłużej wychodzimy z bartkiem na dwór (albo na pole, jak mawiają krakusy... hm czas chyba się do tego określenia zacząć przyzwyczajać). synek wszystkiemu się przygląda, nowościom dziwi dając tego dowód poprzez śmieszne dźwięki, jakie z siebie wydobywa. na obecnym etapie ma zadatki na ekologa, albo biologa jakiegoś, bo roślinki wszelkie go niezmiernie interesują. chociaż z tym ekologiem to chyba nie do końca, bo zrywa różne części tychże roślinek. a jak już dostanie w swoje łapki patyczek, to nawet zdjąć okrycie wierzchnie z niego ciężko, bo nie wypuszcza go z rąk (patyczka znaczy się). i ten wspomniany patyczek właśnie natchnął mnie do napisania.... podczas postoju przy jakimś kolejnym krzaczku (ciekawe, że mówiąc o dziecku w wielu wypadkach zdrabnia się wszystko, co zdrobnić się da... ja zatrzymałabym się przy krzaku, z bartkiem stoję już przy krzaczku) zerwałam mu jedną gałązkę (właśnie, nie gałąź!). był zachwycony i machał nią sobie przez resztę spaceru. gałązka miała już bardzo ładne zielone listki, ale po chwili spędzonej w spoconej łapce bartusia, listki oklapły. gałązka już nie wyglądała jak okaz wiosny... oderwana od źródła swojej energii, szybko straciła 'siły'. z nami jest podobnie. każdy z nas ma swoje źródło energii. dla mnie jest to Bóg. wiem, że odłączona od Niego szybko stracę energię i siłę, by żyć i trwać. ale pielęgnując ten stan połączenia, czy też wszczepienia w potężny pień Bożej łaski będę rozkwitać, a wiosna będzie nie tylko doświadczeniem zewnętrznym. a ja kocham wiosnę...

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

jak to drzewiej bywało..

czytałam niedawno artykuł, w którym pewien dziennikarz ubolewał nad tym, jak nieprzystosowany jest świat wokoło do potrzeb matek, a także ojców z małymi dziećmi. okazało się, że w naszym pięknym kraju do muzeum raczej się z wózkiem wybrać nie ma co, bo muzea są nieprzystosowane (przynajmniej to wspomniane w artykule). oczywiście największa bolączka to brak miejsc do karmienia czy przewijania. podobno we francji w pociągach znajdują się specjalne pomieszczenia do tego właśnie celu. hmmm, wyobrażam sobie nasz pociąg osobowy i pomieszczenie do przewijania... hihihihi. dowiedziałam się także, iż w nowym terminalu na warszawskim okęciu myśli się o przyszłości (takie hasło gdzieś tam zostało umieszczone), ale nikt nie wpadł na to, że przewijać może także tato - wspomniany dziennikarz po przylocie nie mógł zmienić pieluszki córeczce, bo przewijak znajdował się w damskiej toalecie.
artykuł ciekawy, zagadnienie bardzo mi bliskie - mogłabym sama wiele napisać na temat takich braków. a ponieważ opublikowany w internecie, oczywiście były tez komentarze. i jeden z nich bardzo ciekawie się zaczynał, coś mniej więcej takiego: 'dawniej takich udogodnień nie było, a jakoś sobie radziliśmy'. nie wiem co było dalej, bo nie miałam ochoty się wgłębiać. ale jednak zastanowił mnie ten początek. pewnie, że kiedyś nie było takich rzeczy, jakimi dysponujemy teraz. ale kiedyś ludzie polowali na jedzenie i mieszkali w jaskiniach. kiedyś kąpali się raz w roku i używali specjalnych młoteczków, żeby zabijać wszy na głowie... jak człowiek musi, to sobie z wieloma rzeczami poradzi. i chociaż może nadmierny pęd za wszelkimi nowinkami nie jest najlepszy, to jednak chyba po to się świat rozwija, żeby korzystać z tego wszystkiego, co jest nam dane, by łatwiej i lepiej się żyło. można żyć tak, jak 50 lat temu, tylko po co? czy ułatwienie życia matce z malutkim dzieckiem jest takie straszne? czy naprawdę lepiej, żeby było tak jak kiedyś - niech się męczy, tak jak jej matka i babka? czasami naprawdę nie rozumiem niektórych ludzi...

piątek, 18 kwietnia 2008

co wolno...

bartek wszedł w ten rozkoszny etap, w którym poznaje świat wspinając się po wszystkim, po czym się tylko da. wędruje po mieszkaniu i próbuje, gdzie mu się uda stanąć i z wysokości swoich kilkudziesięciu centymetrów zobaczyć otoczenie. bo zawsze to inna perspektywa. a w końcu każdy lubi sobie czasem popatrzeć na świat 'z góry' ;) ale dzięki temu jego mózg jest także bombardowany jednym komunikatem - 'nie wolno!'. co prawda przetwarzanie tego komunikatu, a także reakcja na niego nie przebiegają tak, jak życzyłaby sobie tego wołająca mamusia, ale na pewno słowa te rozpozna już zawsze i wszędzie.
'nie wolno' takie krótkie stwierdzenie, a ile ma w sobie mocy. towarzyszy nam od dzieciństwa i zdaje się nigdy nas nie opuszczać. i chyba zawsze wyzwala te same emocje - kojarzy się źle, bo przecież próbuje pozbawić nas dobrej zabawy... czy zawsze? kiedy mówię do synka, że mu czegoś nie wolno, to wcale nie mam ochoty zepsuć mu zabawy. po prostu wiem, że jeśli to zrobi, to może sobie zrobić krzywdę, będzie go bolało, będzie cierpiał... chcę go ochronić. nie uda mi się przed wszystkim, ale mogę mu zaoszczędzić trochę łez.
życie w oparciu o to, co wolno a czego nie wolno staje się smutne i narzuca ograniczenia. dopiero zrozumienie, co stoi za stwierdzeniem 'nie wolno' pozwala nam zobaczyć jego sens. oczywiście odrzucenie takich zasad wcale nie daje wolności, ale naraża nas na więcej zranień i bólu. Apostoł Paweł powiedział: 'wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne'. i w tym tkwi klucz. pewnie, wolno bartkowi dotknąć garnka z gotującym się jedzeniem, ale czy to będzie dobre? mówiąc mu 'nie wolno' chronię go przed poparzeniem i strasznym bólem. ludzie często myślą, że Bóg to właśnie ten, który ciągle mówi 'nie wolno'. ale to religia stwarza zestawy 'wolno-nie wolno'. Bóg proponuje styl życia, w którym 'wszystko wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne'. ostrzega, co może mnie zranić, poparzyć, zaboleć. pokazuje, co jest dla mnie dobre. bo On wie. wolność nie oznacza, że robi się wszystko. wolność polega na właściwym wyborze.

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

o niczym

ostatnio kilka razy tutaj zaglądałam, ale jakoś nie mam ciągle natchnienia... wiosna przyszła, powinnam chyba mieć więcej sił witalnych i chęci oraz zapału do pracy twórczej, a tu nic... :) może przesilenie wiosenne? zawsze można na nie zgonić :) w tej chwili marzy mi się ciepły poranek w jakimś słonecznym miejscu, nad ciepłym morzem, dobra książka...albo najlepiej kilka dobrych książek. i luz psychiczny... hmm, pomarzyć dobra rzecz. a zamiast tego nastawiam się na 4 dni tłumaczenia za trochę ponad dwa tygodnie. potem dwa tygodnie przerwy i kolejne 3 dni tłumaczenia. ale tym razem przynajmniej bez brzucha i małego człowieka w środku.... głos pewnie stracę, ale za to nogi mi nie spuchną! a wakacje trzeba odłożyć na potem.

czwartek, 10 kwietnia 2008

eksluzywnie

czasami staramy się być kimś, kim nie jesteśmy. próbujemy też dostać się do grupy, do której być może w ogóle nie pasujemy... świat tworzy wiele różnych grup. i chociaż nieraz słysząc o społeczeństwach kastowych, piętnujemy je, to jednak sami funkcjonujemy w świecie kast. tylko nazywają się one trochę inaczej. są kluby i towarzystwa, do których można należeć, jeśli spełnia się odpowiednie warunki. są też grupy, które tworzą się na skutek pewnego wspólnego mianownika, np. wykonywanego zawodu. nie ma w tym chyba nic dziwnego, może nawet nic złego. przykre jest jednak to, że każdy z nas zawsze będzie wyłączony z jakiejś grupy, bądź grup... czasami nawet staranie dostania się do takiej grupy jest smutne. ja w liceum przez pewien czas próbowałam wkupić się w łaski takiej małej kasty klasowej. dobrze, że w miarę wcześnie zorientowałam się, że to nie ma sensu, bo nie warto... ludzie spoza niej okazali się dużo bardziej wartościowi i po 11 latach ma z nimi o czym rozmawiać. a z kastą - już gorzej.

jeśli coś jest ekskluzywne, to znaczy że wyłącza ze swojego grona tych, którzy nie spełniają wymagań. ale chyba najgorsze jest to, że religia również tworzy grupy ekskluzywne - wyłącza niektórych ludzi. szczególnie przykre jest to w przypadku chrześcijaństwa, które powinno nieść w sobie wartości prezentowane przez Jezusa. a Ten nie wyłączał nikogo. On przyszedł dla wszystkich. to Jego odrzucono i odrzuca się do dzisiaj. ale On nigdy tego nie robił. brzydził się grzechem, ale nie człowiekiem. może dlatego chrześcijaństwo tak naprawdę nie jest religią, a stylem życia. kiedy sprowadza się je jedynie do religii, wówczas gubi się gdzieś jego sedno - miłość do Boga i człowieka. a miłość, ta prawdziwa Boża miłość nie wyklucza nikogo.

niedziela, 6 kwietnia 2008

strata czasu

czasami robimy różne rzeczy, które wydają nam się tak mało znaczące, że zaczynamy myśleć, iż tracimy czas. bo kiedy się rozejrzymy wokoło, to okazuje się, że liczy się to, co wielkie, głośne, widoczne, spektakularne.... a to, co się dzieje gdzieś na boku, z dala od oczu świata, często uznawane jest za nieistotne. uważa się nawet, że nie robiąc nic takiego widocznego, zwyczajnie marnujemy czas. ale czy zawsze to, co znaczące, musi być głośne i widoczne? ostatnio moje dni upływają pod znakiem zabaw z dziewięciomiesięcznym chłopczykiem. i czasami pojawiają się takie myśli: 'przecież tyle rzeczy mogłabym zrobić w tym czasie. jaka to strata czasu...' ale potem pojawia się refleksja - czas spędzony z synem, to inwestycja w człowieka, który kiedyś będzie podejmował ważne życiowe decyzje. moja zabawa z nim na pewno nie jest marnowaniem czasu. być może jest to najlepsza rzecz, jaką zrobię w ciągu całego mojego życia. bo kto wie, kim będzie mój chłopczyk? może moje siedzenie z nim na podłodze, chociaż niewidoczne i mało spektakularne to taka mała podwalina, początek inwestycji w życie człowieka, który zmieni bieg historii?
ciekawe, że chociaż pozory mylą, to jednak i tak świat kręci się wokół tego, co błyszczy, głośno krzyczy, jest widoczne z daleka... to, co dobre i wartościowe często rodzi się w ciszy, z dala od zgiełku pędzącego świata...

środa, 2 kwietnia 2008

cytat

Abraham Lincoln powiedział: 'naszym zadaniem nie jest twierdzić, że Bóg jest po naszej stronie, ale modlić się usilnie, żebyśmy my byli po Jego stronie'.
hmm... niektórzy chyba powinni sobie wziąć to mocno do serca...

wtorek, 1 kwietnia 2008

żyjący przeżytek

że jestem trochę staroświecka i z innej epoki, to wiem. że moje poglądy nie są za bardzo popularne to też wiem. ale ciągle mnie zadziwia, jak bardzo ludzie uzależnili się od wulgaryzmów. mieszkamy niedaleko szkoły średniej. codziennie pod naszymi oknami przechodzą dziesiątki młodych ludzi. przykre jest to, że bez względu na płeć i wiek ich rozmowy praktycznie w 99% mają wspólny mianownik - całe mnóstwo tzw. 'przecinków'. czyli co drugie słowo to wyraz. i co ciekawe już nawet nie zwracają na to uwagi. abstrahując od tego, jak nieprzyjemne dla ucha (przynajmniej mojego) są takie wypowiedzi, to przecież świadczy to o ogromnie ubogim słownictwie tych ludzi. nie jest to jakaś krucjata wymierzona w tę 'okropną dzisiejszą młodzież', bo przecież od kogoś muszą się tego uczyć... teraz już nawet w tv niejednokrotnie się słyszy przekleństwa i wydaje się, że to jest 'trendy'. a mnie się ta moda nie podoba. bo czy zawsze trzeba tak bardzo gonić za modą? i czy jeśli nawet coś stało się tak powszechne, to należy to akceptować? ja się na to nie zgadzam...