środa, 26 marca 2008

królem być

świąteczna ramówka jak zwykle pełna była nowości i okrutnie zachęcała do siedzenie przed tv.... w poszukiwaniu najciekawszej propozycji w poniedziałkowy wieczór natknęliśmy się na 'madagaskar' i po stwierdzeniu, że jest to najlepsza opcja, po prostu zaczęliśmy oglądać. żyrafa jaka jest, każdy widzi, dlatego nie będę opisywać wspomnianego filmu. ale zwróciła moją uwagę jedna wypowiedź. w reakcji na stwierdzenie, że oto lew - prawdziwy król - samozwańczy król lemur bodajże powiedział: 'a co to za król? gdzie jego korona? jeśli jest królem, to powinien mieć koronę! ja mam koronę! dlatego ja jestem królem!' właśnie - mam koronę, to jestem królem. tak łatwo jest wykorzystywać pewne rzeczy, nazwy, tytuły, po to tylko, aby poczuć się lepiej, we własnych oczach stać się kimś lepszym. tylko, czy jak ja sobie koronę założę, to będę królową? nie bardzo... ale łatwiej jest budować swój autorytet wykorzystując takie elementy. po co się starać i swoim postępowaniem, życiem pokazywać, kim się jest? przecież jeśli będą na mnie mówić król, to już wszystko załatwione. czy aby na pewno? są ludzie, których trzeba tytułować, ale wcale nie darzy się ich szacunkiem, bo ich życie nie dorasta do tytułu jaki noszą. a są tacy, którzy o tytuły nie dbają, ale swoim postępowaniem pokazują, że tak naprawdę noszą koronę... chyba to drugie bardziej mi odpowiada.
'Pod trzema rzeczami drży ziemia, owszem czterech unieść nie może:
Niewolnika, gdy zostaje królem,
głupca, gdy żyje w dostatkach,
wzgardzonej, gdy zostaje żoną,
służącej, gdy dziedziczy po swojej pani.'
Przyp. 30:21-23
coś w tym jest....

poniedziałek, 24 marca 2008

ostatni samuraj

film ten widziałam już wcześniej. przyznaje, że mi się podobał. wyszłam z kina naprawdę zadowolona, że zdecydowaliśmy się go zobaczyć. dwie rzeczy szczególnie zwróciły moją uwagę. jedna z nich, to niszczenie tego, co stare w pogoni za nowym, 'lepszym'. cesarz postanowił zerwać z tradycją na rzecz nowoczesności. chcąc przypodobać się ludziom dążącym do 'ucywilizowania' japonii, prześladował tych, którzy gotowi byli oddać za niego życie. historia zna wiele przypadków, kiedy wprowadzenie nowego porządku wiązało się ze zniszczeniem wszystkiego, co symbolizowało lub kojarzyło się ze starym. tylko co z tego wychodziło? carska rosja reprezentowała zniewolenie, biedę, ogromną przepaść między ludźmi, wykorzystywanie ludzi.... a co dał nowy porządek? wszyscy byli równi, ale niektórzy równiejsi, a zniewolenie nie zniknęło, zmieniło tylko swoje źródło. przyjmowanie tego, co nowe wcale nie musi oznaczać niszczenia wszystkiego, co stare. cesarz zrozumiał swój błąd, ale trochę za późno....
druga rzecz, która mnie uderzyła, to rozmowa cesarza z kapitanem granym przez toma cruise. cesarza zapytał kapitana o samuraja, który zginął jako buntownik, choć wierzył, że walczy w obronie cesarza właśnie: 'opowiesz mi, jak zginął?'. na co ten odpowiedział: 'opowiem ci, jak żył'. czasami koncentrujemy się na jakimś krótkim epizodzie z życia człowieka, podczas gdy to całokształt da nam prawdziwy jego obraz i pozwoli właściwie spojrzeć na jego dokonania. dobrze jest uczyć się na czyichś błędach, ale lepiej przyglądać im się w perspektywie całego życia i wtedy wyciągać wnioski. dla samuraja ważne było, jak umierał. ale dla ludzi, którzy zostali ważniejsze było to, jak żył. bo z jego życia i postaw mogli tak wiele się nauczyć.

piątek, 21 marca 2008

wielki post

obiło mi się o uszy, że pewna wypowiedź dominikanina na temat wielkiego postu spowodowała dosyć duże zamieszanie. pojawiły się pytania, czym naprawdę jest post i jak powinno się go obchodzić. i oczywiście wiele różnych tłumaczeń... a ja sobie tak myślę, że może czasem powinno się tradycję odsunąć na bok i sięgnąć do źródła, w tym przypadku do Pisma Świętego. bo co z tego, że przez lata sobie wytworzymy różne zachowania właściwe i niewłaściwe dla jakiegoś okresu, skoro być może w ten sposób odejdziemy od prawdziwego sensu danej sprawy? dla mnie czas wielkiego postu nie różni się niczym od pozostałej części roku. dlaczego? bo dla mnie relacja z Bogiem to styl życia. i nie potrzebuję jakiegoś konkretnego czasu w roku, kiedy szczególnie nad nią pracuję... a właśnie, bo przecież w poście nie chodzi o to, by jakoś szczególnie się umartwiać, ale o to, by zbliżyć się do Boga. On sam powiedział jaki post jest Mu bliski:
'Czyż to jest post, jaki Ja uznaję,
dzień, w którym się człowiek umartwia?
Czy zwieszanie głowy jak sitowie
i użycie woru z popiołem na posłanie -
czyż to nazwiesz postem
i dniem miłym Panu?
Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
rozerwać kajdany zła,
rozwiązać więzy niewoli,
wypuścić wolno uciśnionych
i wszelkie jarzmo połamać;
dzielić swój chleb z głodnym,
wprowadzić w dom biednych tułaczy,
nagiego, którego ujrzysz, przyodziać
i nie odwrócić się od współziomków."
Iz. 58:5-7
myślę, że w takim wydaniu post nabiera trochę innego znaczenia i sensu. rezygnacja z jedzenia pewnych rzeczy na jakiś czas jest dobra. ale jeśli mówimy o tym w kontekście wiary, to tylko wtedy, gdy stoi za tym coś więcej - chęć jeszcze większego pogłębienia więzi z Bogiem, doświadczenia jeszcze bardziej Jego bliskości i miłości. post dla postu to głodówka. czy wielki post jest bez sensu? nie, o ile jest zgodny z Bożym zrozumieniem idei postu.

czwartek, 20 marca 2008

choinka na Wielkanoc

za oknem właśnie jest śnieżna zadymka... niby nic w tym dziwnego, w końcu w marcu jak w garncu (bez wycieczek osobistych proszę ;). ale jednak kiedy w Boże Narodzenie śniegu nie ma, a Wielkanoc zapowiada się biała, to jakoś tak dziwnie się robi.... chyba nie umiem się przyzwyczaić do tych zmian klimatycznych.... tęsknię za zimą w zimę, latem w lato, porami pośrednimi choć może są mało przyjemne, za wiosną, która przychodzi niespodziewanie ale z reguły w tym samym czasie.... mamy w domu takie coś, co najlepiej określić mianem chochoła - troszkę badyli związanych sznurkiem :) taka ozdoba (może opis na to nie wskazuje, ale tak jest w istocie). w grudniu służy nam za choinkę, w ciągu roku jest po prostu ozdobą. rok temu śmialiśmy się, że na Wielkanoc tylko zamienimy bombki na pisanki.... o ironio w tym roku prawdziwie będziemy mieli choinkę ozdobioną pisankami. i będzie doskonale pasowała do aury panującej za oknem...

Brian Houston powiedział...

"Ludzie ciasnego umysłu prędzej zauważą tę przypadłość u innych niż u siebie samych"
z drugiej strony
"Niektórzy mają umysł tak otwarty, że wypada im mózg..."
czyli znowu najlepiej znaleźć równowagę :)

wtorek, 18 marca 2008

o decyzjach raz jeszcze.... a może o przyjaźni?

a gdyby tak odwrócić sytuację. gdyby to o nas chodziło i to my mielibyśmy podjąć decyzję. czego byśmy oczekiwali od ludzi, którym daliśmy prawo wglądu w nasze życie? na pewno chcielibyśmy wsparcia i zachęty. może niekoniecznie podobałoby nam się, gdyby ten ktoś uważał, że popełniamy błąd. może nawet nie chcielibyśmy tego słuchać. ale w końcowym rozrachunku to właśnie szczerość tej osoby skłoniła nas przecież do większego otwarcia się na nią. zatem w głębi duszy pragnęlibyśmy szczerości, nawet jeśli akurat byłaby dla nas bolesna. bo w sytuacjach trudnych trzeba nam ludzi, którzy nie tylko mówią to, co jest miłe dla naszego ucha. potrzebujemy też takich, którzy powiedzą nam prawdę. powiedzą to, co powinniśmy usłyszeć. a jeśli pomimo ostrzeżeń i tak pójdziemy własną drogą, to jednak chcielibyśmy, żeby nasz przyjaciel był przy nas. i w przypadku porażki pomógł się pozbierać, a w przypadku sukcesu potrafił cieszyć się z nami przyznając, że się pomylił. tak sobie myślę, że o to chyba chodzi. ale może się mylę...

o decyzjach

czasami ktoś pozwala nam wejść do swojego życia trochę głębiej niż innym. dają nam prawo wyrażania opinii, kwestionowania ich decyzji, dawania porad. to cieszy, bo sprawia, że mamy kogoś bliskiego. ale jest to też dużą odpowiedzialnością. nie tylko dlatego, że ten ktoś na nas polega i oczekuje z naszej strony wsparcia i pomocy. również dlatego, że to ciągle jest jego życie, a nie nasze. kiedy ktoś podejmuje decyzję, której my sami byśmy nie podjęli, łatwo jest nam go skrytykować i udowadniać, że na pewno mu się nie uda. a przecież, to nie nasze życie. ja to ja, a ten ktoś jest zupełnie inną osobą. to, co mnie mogłoby się nie udać, wcale nie musi się nie udać tej osobie. na nasze powodzenie składa się tak wiele czynników. jednym z nich jest również przyjaciel, który mimo tego, iż nie popiera naszej decyzji, jednak nadal nas wspiera. bo szczerość i otwartość są podstawą. ale jeśli nawet nie zgadzamy się z czyjąś decyzją, to możemy o tym powiedzieć, ale nie musimy od razu człowieka skreślać. gorzej, kiedy mamy obawy, a nic nie mówimy i potem wytykamy błędy. jednak nawet wyrażając swoje zdanie, nie zakładajmy z góry porażki. prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. i jeśli bieda jednak przyjdzie na przyjaciela na skutek błędnej decyzji, to zamiast powiedzieć: 'a nie mówiłam?!', lepiej wspólnie się zastanowić co zrobić, żeby wyjść z trudności. a może wbrew naszym czarnym scenariuszom wszystko dobrze się ułoży? i oby tak było.

poniedziałek, 17 marca 2008

nauka raczkowania

nasz synek ma upodobanie do poruszania się do tyłu. i chociaż czasami zdarzy mu się przesunąć do przodu, ciągle jednak wydaje mu się to arcytrudne. ciekawe, że próbując coś dostać robi parę ruchów do przodu, ale już po chwili się rozkłada na podłodze i zaczyna cofać. następnie siada i się wkurza, że nie wziął sobie upatrzonej rzeczy. jak sobie tak na niego patrzę, to mi się widzi, że my często w życiu tak właśnie raczkujemy. z jakichś powodów łatwiej nam iść do tyłu. a kiedy robimy kilka kroków w przód i nie osiągamy zamierzonego celu, to szybko rezygnujemy i wycofujemy się na znaną nam pozycję. podobno dzieci czasami najpierw zaczynają chodzić, a dopiero potem raczkują. nie wiem, przekonam się pewnie niedługo. a jak to jest w życiu? czy jest jakiś inny etap? niektórzy marzą o lataniu, tylko czy można latać, nie nauczywszy się najpierw chodzenia do przodu? latanie kojarzy się z wolnością, ale jeśli stale się cofamy, to chyba trudno osiągnąć coś nowego. a wolność, to niejednokrotnie nowe i nieznane. może warto jednak najpierw zaryzykować i ponawiając próbę zmierzać do przodu...

piątek, 14 marca 2008

halo, mówi się...

usłyszałam dzisiaj, że kiedy kobieta wybiera się na elegancką kolację, bal czy jakiś raut i ma na sobie biżuterię, np. złotą bransoletkę, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby miała również słuchawkę bluetooth powlekaną iluśtamkaratowym złotem i mogła być w kontakcie z otoczeniem... hmm, abstrahując od tego iluśtamkaratowego złota, to jeśli taka kobieta, czy też mężczyzna, to akurat bez znaczenia, nie potrafi być w kontakcie z otoczeniem na owej kolacji czy balu bez takich gadżetów, to strasznie mi przykro... no chyba, że to otoczenie nie jest warte kontaktu i trzeba być w kontakcie z jakimś innym otoczeniem. ja jednak dochodzę do wniosku, że jestem z innej epoki. ciągle wydaje mi się, że dobre wychowanie polega również na tym, że na spotkaniach wyłączam telefon... ale cóż, jak mówi moja koleżanka: jestem inna niż inni. kiedy przychodzą do mnie goście, to o ile celem nie jest wspólne oglądanie filmu, wolę wyłączyć telewizor. kiedy z kimś rozmawiam, to patrzę na rozmówcę. a na spotkaniach, kolacjach, balach (hmm, na żadnym chyba nie byłam) na pewno nie korzystam z bluetooth'a, bo telefon mam wyłączony, a często nie mam go nawet przy sobie. widać nie idę za modą, nie nadążam za najnowszymi trendami. ale chyba wolę być staromodna i okazywać szacunek tym, z którymi się kontaktuję.

środa, 12 marca 2008

on i On

dziwne to wszystko jest. tak już jesteśmy skonstruowani, że każdy człowiek poszukuje tak zwanej drugiej połówki. tak bardzo pragniemy 'kogoś mieć', że jeśli się to nie spełnia, to czujemy się sfrustrowani. a z drugiej strony utrata tego kogoś bliskiego, albo zawód z jego powodu sprawia, że frustracja jest jeszcze większa... i wychodzi na to, że i tak źle i tak nie dobrze... a jednak ciągle dążymy do pary... rezygnacja z tego dążenia nie byłaby dobrym pomysłem. ale życie w ciągłej frustracji też nie jest właściwe. co zatem robić? hmm, nie wiem :) złoty środek w tej sytuacji też chyba nie istnieje. może te frustracje trzeba przeżyć? może warto też budować życie na czymś trwalszym i mocniejszym niż inny człowiek. pewnie nie jest to łatwe, ale stanowi jedyną gwarancję zachowania zdrowia psychicznego. pustka w sercu spowodowana potrzebą innej osoby nie jest tak wielka, jak ta, która wynika z pragnienia wieczności, która w każdym z nas jest. tyle, że brak drugiego człowieka doskwiera bardziej, bo jest namacalny i łatwo go zauważyć. wieczność związana jest z tym, który nas zaprojektował. Jego nie widać, a zatem łatwiej zagłuszyć tęsknotę za Nim. szczególnie, że duchowość rzadko jest trendy.... do bycia z kimś tak mocno i chętnie dążymy. do bycia z Nim często nie jest nam po drodze. może gdyby trochę to zmienić, frustracja spowodowana brakiem drugiej połówki byłaby mniejsza?

wtorek, 4 marca 2008

przedzierając się przez szumy

człowiek to jest dziwne zwierzę. jako jedyny żyjący organizm posiadł umiejętność mówienia, a jednocześnie chyba żadne inne stworzenie nie ma tylu problemów z komunikacją! tak często zakładamy, że druga strona wie, o co nam chodzi, a okazuje się, że wcale tak nie jest. i później wychodzi tak, że ja myślałam tak, a ktoś myślał inaczej i jakoś nam się nie udało spotkać... i wychodzą z tego różne dziwne nieporozumienia. czasami warto jednak zwyczajnie powiedzieć o co nam chodzi, a nie oczekiwać, że druga osoba to odgadnie. a przez szumy na łączach nagle zbiera się dużo różnych niedogadanych rzeczy i potem rośnie mur. a przez mur ciężko się przebić. i tak budujemy sobie te mury, odgradzamy się od siebie, a wystarczyłoby zwyczajnie pogadać. bo po co dana nam jest umiejętność porozumiewania się za pomocą mowy, skoro wolimy zakładać i oczekiwać, że ktoś się domyśli... jednak warto rozmawiać :) (chyba już to kiedyś pisałam)

poniedziałek, 3 marca 2008

...

życie jest dziwne. czasami popełniamy błędy, ale stają się one dla nas nauczką. wyciągamy wnioski i idziemy dalej. ale są takie sfery naszej egzystencji, w których wydaje się, że ciągle gonimy w piętkę. niby mamy nauczkę, ale jakoś nie korzystamy z niej. rozczarowujemy się po raz kolejny, a i tak za jakiś czas robimy dokładnie to samo. i o dziwo to rozczarowanie wcale nie boli mniej... dlaczego? chciałoby się wziąć lekcję i nie wracać już w to samo miejsce. ale wracamy. może w ten sposób ćwiczymy naszą wrażliwość? być może są tacy, którzy się 'uniewrażliwiają' i potem już pewne sytuacje czy zachowania ich nie ruszają. ja do takich nie należę. niestety. i jakoś nie umiem się 'zatwardzić' (tylko bez skojarzeń proszę) i się nie przejmować. gdyby tak dało się wyłączyć umysł, wygonić pewne myśli, wykasować dane, sformatować twardy dysk, zresetować komputer... ale się nie da. z drugiej strony jak coś takiego mi się przytrafia, to ponownie przekonuję się, że z moją wrażliwością wszystko w porządku :) szkoda tylko, że za każdym razem to tak samo boli...

jaka ja.... magda :)

kiedy byłam młodsza (może powinnam napisać młoda?) nie raz zdarzało mi się myśleć, że gdybym tylko potrafiła inaczej się zachować, inaczej zareagować... obserwowałam innych i chciałam być taka cicha, mniej gadatliwa, mówiąca przemyślane rzeczy, jak oni. ale wydawało mi się, że już z tego trochę wyrosłam. jednak mi się tylko wydawało! czytam sobie blogi moich koleżanek i zaczynam myśleć: gdybym ja tak umiała ładnie poetycko pisać... albo tak filozoficznie... i aż sama się do siebie uśmiechnęłam. jednak pewne sprawy nie znają wieku. a ja tu wypisuje ciągle o tym, żeby lubić siebie, nie udawać innych, nie upodabniać się do innych, itp. itd. cóż, widać taka już natura ludzka :) a przecież ja w sumie lubię to swoje pisanie. może nie jest takie bardzo poważne, do poezji mu daleko. ale taka przecież jestem. i wyrażam siebie. gdybym nagle zmieniła sposób pisania, to byłoby to sztuczne, nieprawdziwe. to nie byłabym ja. i chociaż codzienny program tv dla siedzących w domu może nie jest inspiracją najwyższych lotów, ale jeśli wnioski są sensowne, to co mi tam :) to mój mały wkład w różnorodność. a różnorodność jest piękna.

sobota, 1 marca 2008

forma i treść

mówi się, że jak cię widzą, tak cię piszą. i pewnie coś w tym jest. podobno pierwsze 30 sekund pierwszego kontaktu może zdecydować o tym, czy na przykład dostanie się pracę, albo czy spodoba się nam dane miejsce. czyli pierwsze wrażenie odgrywa ważną rolę. ale na dłuższą metę nie można ciągle żyć pierwszym wrażeniem. z czasem wchodzimy głębiej w znajomość, środowisko, miejsce. i zaczynamy dostrzegać to, czego na pierwszy rzut oka nie widać. i to ten drugi i kolejny 'rzut oka' (właśnie sobie to wyobraziłam.... hmm czasami zbyt bujna wyobraźnia przeszkadza :) pomaga nam odkryć treść. forma jest istotna i dobrze jest, gdy pierwsze wrażenie jest pozytywne. ale gorzej, gdy przerasta treść. moje życie to dla wielu ładnie opakowana paczka: piękne pudełeczko rodziny, kolorowy papier wymarzonego mieszkania, ozdobna wstążka przyjaciół i znajomych. ale to opakowanie jest tylko zewnętrznym wyrazem treści, do której dokopać mogą się jedynie ci, którzy pokuszą się o zaangażowanie w bliższe poznanie mojej osoby. na pierwszy rzut oka jestem spokojna i cierpliwa, nawet cicha. ale to ci, którzy chcą mnie poznać wiedzą, że wbudowany we mnie choleryk wcale nie jest nieczynnym wulkanem, a jego uśpienie jest chwilowe :) wokoło jest tak wiele form, tak bardzo chcemy robić dobre wrażenie. ale to treść daje przyjaźnie na całe życie. to ona powoduje, że po zdjęciu opakowania okazuje się, że wnętrze jest piękniejsze, dużo cenniejsze. pływanie po powierzchni może da nam grono wielbicieli, 'pozycję', pewną dozę poczucia akceptacji. ale tylko zanurzenie się daje pełnię. czy w tej pełni jest samo szczęście? na pewno nie. ale czy życie bez bólu byłoby pełne? czy cierpienie nie sprawia, że stajemy się lepsi, silniejsi, bardziej wartościowi? znane są słowa 'wypłyń na głębię', może nawet przez różne dziwne zawirowania trochę się wytarły. ale one oddają sens istnienia. ta głębia czasem przeraża, ale i ekscytuje. a świadomość, że autor tych słów jest w tej głębi z nami, dodaje nam siły i motywacji.