poniedziałek, 26 maja 2008

być jak dziecko

mój prawie jedenastomiesięczny synek właśnie wszedł w etap zachwytów nad wszystkim. parujący garnek jest fascynujący, a zabawka wydająca ten sam dźwięk po raz 15 w ciągu kilku minut jest czymś niezmiernie zajmującym i wywołuje dźwięki podziwu. śmiejemy się z tego, ale jest w tym coś uroczego. zachwyca go wszystko - krzewy, kwiatki, ptaki, książki, zabawki, butelka po wodzie mineralnej, pudełko.... chyba spróbuję się od niego uczyć. bo w miarę upływu czasu, jakoś tracimy tę zdolność. wszystko wydaje nam się zwyczajne, przeciętne, znane. a przecież można inaczej. można zatrzymać się na chwilę i zachwycić wyglądem nieba, stokrotką rosnącą na przydomowym trawniku, śpiewem ptaków... i nagle życie zaczyna być bardziej kolorowe. a ja staję się spokojniejsza, bardziej wyciszona. życie zwalnia i chce się odetchnąć głębiej. nawet od niespełna rocznego dziecka można się czegoś nauczyć. trzeba tylko chcieć...

piątek, 23 maja 2008

zdecyduj się człowieku

doszłam ostatnio do wniosku, że przykładową matką polką to ja nigdy nie będę. zwyczajnie się do tego nie nadaję... jest coś, co mnie przeraża - a mianowicie to, że każdy kolejny dzień wygląda tak samo. zbyt wczesne wstawanie, jedzenie, zabawa, drzemka, jedzenie, spacer, drzemka, jedzenie, zabawa, jedzenie, jeszcze trochę zabawy, kąpiel, jedzenie i sen... (oczywiście suto przeplatane przewijaniem). to samo codziennie... chyba nie mogłabym pracować w fabryce na jakiejś taśmie produkcyjnej. ale w tym wszystkim jest pewien paradoks. niby każdego dnia to samo, a jednak mój syn dba o to, żeby czasami czymś mnie zaskoczyć. i chociaż zwykle pierwsza drzemka jest około półtoragodzinna, to od czasu do czasu trwa 'aż' pół godziny. i niestety z reguły... wyprowadza mnie to z równowagi! niby to samo każdego dnia mnie męczy, a jednak taka zmiana denerwuje. no to czego ja właściwie chcę? może to tylko kwestia czego ten element zaskoczenia dotyczy (a krótsza drzemka potrafi troszeczkę zburzyć z góry zaplanowany porządek dnia)? tylko chyba czasami podobnie jest w życiu. denerwuje nas schematyczność, ciągle te same obrazy przewijające się przed oczami. ale kiedy coś się zmieni, to od razu się jeżymy. bo przecież zakłócony został nasz odwieczny porządek - zawsze tak było, a tu nagle.... no właśnie. to czego my tak naprawdę chcemy???

wtorek, 20 maja 2008

uczniem być

ostatnio przechodziłam obok pewnego kościoła, nad którego wejściem umieszczono duży napis mówiący o ile dobrze zapamiętałam: 'bądźmy uczniami Chrystusa'. miejsce dla takiego napisu właściwe, ale... no właśnie. zaczęłam się zastanawiać, czy napis jest skierowany do osób przychodzących do tego kościoła, czy może do tych, którzy obok niego tylko przechodzą. bo jednak jest pewna różnica. jeżeli do przechodniów, którzy nie są zainteresowani, to może wzbudzić jakąś iskierkę ciekawości. może sprawić, że zaczną się zastanawiać. być może zachęci ich do refleksji na swoim życiem.
a jeśli do tych, którzy są stałymi bywalcami, to czy naprawdę trzeba im o tym przypominać? tak sobie myślę, że pewnie czasami się to przyda, ale jednak nie powinno tak być. uczniowie Chrystusa - chrześcijanie. teoretycznie każdy, kto mieni się chrześcijaninem powinien być Jego uczniem i naśladowcą. jeśli nim nie jest, to tak naprawdę nie jest także chrześcijaninem.... jeśli chodzimy do kościoła, a nie jesteśmy uczniami Chrystusa, to dlaczego tam chodzimy? uczeń charakteryzuje się tym, że ciągle się uczy, nie jest doskonały, ale dąży do tego, aby jak najlepiej naśladować swojego Nauczyciela. ale czy trzeba mu przypominać, że ma być uczniem? on tym uczniem jest z wyboru, a zatem sam chętnie poddaje się nauce i ze wszystkich sił stara się naśladować swojego Mistrza. chyba smutno musi być Nauczycielowi, jeśli ci, którzy nazywają siebie Jego uczniami, jednocześnie nie spełniają warunków bycia uczniem. bo czy to znaczy, że są nimi z przymusu? przyzwyczajenia? ze względu na to, co ludzie powiedzą?
szkoda, że tak łatwo nam przyjmować religię, ale nie chcemy przyjąć stylu życia. a chrześcijaństwo to właśnie styl życia. kiedy staje się religią, traci swój sens....

...

za każdym razem, kiedy wchodzę na swój blog, żeby coś napisać, zawsze towarzyszy mi oczekiwanie - czy tym razem ktoś doda komentarz do tego, co napisałam??? niestety w większości przypadków kończy się rozczarowaniem :( niby rozpoczynając pisanie nie myślałam o jakichś konkretnych czytelnikach, czy też o popularności. niemniej jednak gdzieś tam w głębi serca po cichutku sobie myślałam, że miło byłoby gdyby czasami, ktoś skomentował te moje wynurzenia.... cóż, widocznie jest to kolejny sposób na ćwiczenie moich postaw :) a może po prostu to pisanie nie jest aż tak interesujące? hehehe.... jednak czasami chętnie myślimy o sobie troszeczkę za dużo niż powinniśmy. a przecież miałam pisać przede wszystkim dla siebie... :)

poniedziałek, 19 maja 2008

prawie jak w filmie

wiem, że prawie robi wielką różnicę.... ale... ostatnio odwiedziłam moje rodzinne miasto. miałam tam parę spraw do załatwienia, ale znalazła się też chwila, żeby przejść się po centrum i zobaczyć, co się zmieniło. i właśnie wtedy czułam się tak, jakbym była w świecie, który nie jest moim, któremu się tylko przyglądam, jak w filmie. wszyscy się dokądś spieszyli, a ja powoli sobie szłam przyglądając się przechodniom, wystawom, kawiarniom... i wszystko jak gdyby odbywało się poza mną. dziwne uczucie. ale w pewnym sensie przyjemne. miło tak patrzeć z dystansem na otaczający mnie świat. wolno iść przed siebie, wiedząc że nigdzie mi się nie spieszy...

środa, 14 maja 2008

odrobina zazdości

ja to jednak dziwna jestem... ale to żadna nowość :) usłyszałam dzisiaj w inspirującym mnie często programie telewizyjnym, że dla niektórych odrobina zazdrości wyrażana poprzez 'drobną sprzeczkę z rzucaniem talerzami' jest jak najbardziej wskazana w związku. a ja jeszcze nigdy w męża talerzem nie rzuciłam!!! chyba coś ze mną jest nie tak? ale jak już na wstępie zaznaczyłam - w końcu ja dziwna jestem. wydaje mi się, że związek przede wszystkim należy budować na wzajemnym zaufaniu. zazdrość często wynika z braku tegoż zaufania, ale także z powodu niskiego poczucia własnej wartości (znowu to poczucie wartości..) czasami mam wrażenie, że ja to z innej bajki jestem. w jakimś innym świecie żyję. ale może tak jest. u nas w domu nie rzuca się talerzami, ale też nie ma zazdrości. wiemy dlaczego chcemy być razem i budujemy nasz związek na solidnym fundamencie. zazdrość jest chorobą i dlatego wolę jej unikać, bo jak każda choroba - niszczy przede wszystkim jej nieszczęśliwego posiadacza, a przy okazji otoczenie, które ma by ostoją i radością w tym biegu, które nazywamy życiem.

poniedziałek, 12 maja 2008

wielki człowiek w małym świecie

przeczytałam dzisiaj, że zmarła wielka kobieta - pani Irena Sendlerowa. zawsze wzrusza mnie ogromnie postawa ludzi takich, jak pani Sendlerowa. szczególnie ostatnio, może na skutek czytanych książek, bardzo dotyka mnie wyjątkowa postawa, jaką wiele osób zachowało w czasie koszmaru drugiej wojny. zastanawiam się, czy zgodnie z powiedzeniem wyjątkowe okoliczności wymagają wyjątkowych środków, czy po prostu przyzwoici ludzie, pełni współczucia i miłości wobec drugiego człowieka bez względu na sytuację potrafią stanąć na wysokości zadania. niektórzy twierdzą, że wojna potrafiła z ludzi wyciągnąć to, co najlepszego w nich było (z niektórych również to, co najgorsze...). ale czy to znaczy, że ci sami ludzie teraz byliby bardziej bezduszni i obojętni na los kogoś obok? jakoś nie potrafię tego sobie wyobrazić.... może wtedy to bohaterstwo było spotęgowane przez ogrom tragedii, jaka miała miejsce? ale i teraz są ludzie, którzy dają siebie, ratując innych. może nie przed śmiercią w obozach, ale przed śmiercią, jaką jest samotność, przemoc, brak akceptacji. ludzie wokoło umierają i potrzeba następców pani Ireny, aby ich uratować...

niedziela, 11 maja 2008

wytłumaczę się

zauważyłam, że wokoło jest wielu ludzi, którzy często się tłumaczą - a to, że garnitur założyli, albo z czegoś zrezygnowali, albo że włosy obcięli.... są sytuacje, w których należy się wytłumaczyć. ale chodzi mi o to, że niektórzy robią coś w swoim życiu - czy to drobne rzeczy, czy jakieś większe, bardziej znaczące - ale ciągle się z tego tłumaczą. tak, jak gdyby czuli się winni, albo bronili się przed jakąś reakcją (wyśmiania?). psychologiem to ja nie jestem, ale tak mi się wydaje, że chyba za dużo mamy kompleksów i brakuje nam poczucia własnej wartości. bo jeśli podejmuję jakąś decyzję, to znaczy, że jest ona dla mnie dobra i wierzę, że postępuję właściwie. a skoro tak, to po co się tłumaczyć? co komu do tego, że ja dzisiaj w garniturze chodzę? albo, że włosy obcięłam? mówi się, że tylko winni się tłumaczą. pewnie nie zawsze, ale coś jednak jest w tym powiedzeniu. tylko winni czemu? że zdecydowaliśmy inaczej niż ktoś tego oczekiwał? że ubieramy się zgodnie z potrzebą chwili? że mamy ochotę zmienić fryzurę? a może tak dla odmiany poczujmy się dumni z ładnego garnituru, nowej fryzury, czy życiowej decyzji, którą podjęliśmy i z której konsekwencjami i tak to my będziemy żyć. nie tłumaczmy się wszystkim wokoło, schowajmy te nasze kompleksy pod szafę i podnieśmy na chwilę głowę wyżej - jest wiosna, świeci słońce.... życie jest za krótkie, żeby ciągle się tłumaczyć. może lepiej popracujmy nad podbudowaniem poczucia własnej wartości i z uśmiechem nośmy ten garnitur...

piątek, 9 maja 2008

nadęta wiedza

ucząc się nowych rzeczy dochodzimy do takiego momentu, kiedy wydaje nam się, że już wszystko wiemy. od tego momentu możemy albo stać się aroganccy i twierdzić, że wszystkie rozumy zjedliśmy i tak wiemy dobrze, jak ten świat jest skonstruowany. albo możemy uczyć się kolejnych rzeczy i dochodzić do wniosku, że im więcej wiemy, tym tak naprawdę wiemy mniej. a zdobywana wiedza wzbudzi w nas pokorę i ostrożność w szybkim ferowaniu wyroków i osądzaniu. wolę tę drugą postawę... rozwijając się i poznając świat musimy w pewnym momencie dojść do wniosku, że nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć i wiedzieć wszystkiego. jeśli wydaje nam się, że wiemy wszystko, nie potrafimy przyjąć już nic więcej, a tym samym ograniczamy i okradamy siebie z możliwości dotarcia jeszcze dalej, jeszcze głębiej. w swojej pracy, czy to tłumacząc, czy prowadząc szkolenia, często spotykam się z postawą 'a co wy mi możecie nowego powiedzieć'. niestety ludzie o takim nastawieniu nie osiągają za wiele. natomiast ogromnie szanuję tych, którzy bez względu na wiek, a także wiedzę, zawsze są otwarci na naukę i chętni poznawać coś nowego. oni twierdzą, że jeszcze wiele mogą się nauczyć i dzięki temu dochodzą do wspaniałych rezultatów w życiu i pracy. ale nie ma w tym nic dziwnego - w końcu 'pokorni odziedziczą ziemię' ;)

czwartek, 8 maja 2008

skrót myślowy

właśnie przeczytałam początek poprzedniego posta i aż się do siebie uśmiechnęłam: 'w tym roku Bóg ponownie nas zaskoczył - było rewelacyjnie' hehehe... czyli, że wątpiliśmy, że On może spowodować, że będzie rewelacyjnie?? nie, wyszedł mi niezły skrót myślowy. zaskoczył nas, bo było jeszcze lepiej niż w ubiegłym roku. zaskoczył nas, bo znowu odkryliśmy, że z Nim wszystko jest możliwe.
okazuje się, że czasami skróty myślowe mogą troszeczkę namieszać :)

radykalni

radykalni to konferencja młodych chrześcijan, którą od kilku lat organizujemy w długi majowy weekend. w tym roku po raz kolejny Bóg nas zaskoczył - było rewelacyjnie. wspaniale jest móc uczestniczyć w wydarzeniu, które pomaga młodym ludziom znaleźć sens życia, nabrać nadziei i uwierzyć, że marzenia - nawet te największe i najśmielsze - mogą się spełniać. kiedyś usłyszałam, że taka impreza, to tylko nakręcanie ludzi. opinia oczywiście była negatywna, bo wygłaszająca ją osoba stwierdziła, że takie coś jest bez sensu. po przemyśleniu stwierdzam, że owszem - nakręcamy ludzi. ale pojawia się pytanie - kto nie nakręca? my przynajmniej nakręcamy ich pozytywnie. staramy się ich przekonać, że mogą wiele osiągnąć, jeśli pozwolą Bogu kierować swoim życiem. ci, którzy uważają, że takie coś jest złe, też się nakręcają - tylko w drugą stronę. wolą narzekać i twierdzić, że przecież i tak się nic nie uda. mówią, że oni też kiedyś mieli takie marzenia, ale cóż z nich zostało.... czy to nie jest nakręcanie? z tych dwóch wolę jednak pozytywne, bo ono daje dobre rezultaty. co z tego, że wszyscy będziemy malkontentami i będziemy siedzieć z nosem na kwintę kiwając smutno głowami jakie to życie jest nie sprawiedliwe i smutne? co nam przyjdzie z rezygnacji z nadziei i narzekania? ludzie, którzy zarzucają innym, że rozpalając nadzieję i zachęcając do marzeń niszczą życie ludziom, tak naprawdę boją się, że może jednak tamci mają rację. i pewnie mają żal do samych siebie, że kiedyś porzucili nadzieję i zrezygnowali z marzeń. dlatego my nadal będziemy pozytywnie nakręcać ludzi! będziemy im mówić, żeby mieli wielkie marzenia, żeby dążyli do ich realizacji i wierzyli w ich spełnienie. i będziemy im kibicować powtarzając, że z Bogiem możemy wszystko. za dużo jest pesymizmu, negatywizmu i smutku w świecie, w którym żyjemy. ktoś powinien to zmienić. dlaczego nie mają to być radykalni?

jestem

po trudach ostatnich dni udało mi się w końcu znaleźć czas, okazję i siłę, żeby napisać coś na blogu. znajomy, który mnie zainspirował do tego pisania, powiedział, że jak się już zacznie, to trzeba pisać regularnie, bo jeśli nic nie ma przez dłuższy czas, to czytelnicy się zniechęcają. mam nadzieję, że moi się nie zniechęcili.... a jeśli - trudno. ale tłumaczenie w połączeniu z przeziębieniem nie stworzyło dogodnych warunków do pisania. krótko mówiąc, długi weekend chociaż wspaniały i bogaty w niesamowite przeżycia, to jednak bardzo był męczący. ale jestem. i myślę, że teraz coś mi się uda od czasu do czasu napisać. może nawet coś mądrego... :)

czwartek, 1 maja 2008

cytat dnia

'honorne oczekiwanie, że niczego nigdy nie potrzebuje się od otoczenia, jest prostym wywyższaniem się, a nie skromnością.'
jest to cytat z książki pani Stefanii Grodzieńskiej 'nie ma z czego się śmiać'. pozycja rewelacyjna, tak samo jak jej autorka. ale to zdanie szczególnie mi się spodobało. bardzo trafne...