czwartek, 20 maja 2010

za starzy na...

odkąd pamiętam zawsze znalazł się ktoś, kto uważała się za "za starego" żeby robić coś, co robili inni. czasami ci "za starzy" mieli lat aż 16... kiedy tak sobie o tym myślę, to zauważam pewien schemat. im więcej mamy lat, tym częściej twierdzimy, że jesteśmy za starzy na pewne zachowania, rzeczy. dotyczy to np. sportu, muzyki, pewnej atmosfery w dużych zgromadzeniach. osoby dwudziesto- i trzydziestoparoletnie uważają, że jeśli w pobliżu jest dużo nastolatków, to impreza na pewno nie jest dla nich. i o ile koncert jakiegoś zespołu, którego targetem są właśnie nastolatki, raczej nie jest miejscem, w którym osoby ciut starsze się odnajdą, to są imprezy, na których obecność młodych jest właśnie atutem. ciekawe jest też to, że im częściej jesteśmy "za starzy" na jedne rzeczy, jakoś nagle nie jesteśmy ani za starzy, ani za młodzi na inne. obrażanie się, obmawianie, krytykowanie za plecami - dzieciom często zwracamy uwagę, że tak nie ładnie, że są już duże i powinny wiedzieć lepiej, że tak się postępuje. ale sami osiągając pewien wiek nie dostrzegamy, że takie zachowania są właśnie dziecinne. uciekamy z miejsc, w których uważamy się za "zbyt starych", a postępujemy jak dzieci i nie widzimy w tym nic złego.
nie uważam, że powinniśmy się upodabniać do małolatów, czy na siłę starać się być młodszym. ale chyba warto się zastanowić, na co tak naprawdę jesteśmy już za starzy, a co może być dla nas korzyścią. nasza impreza RADYKALNI jest uznawana za konferencję młodzieżową i wiele osób po przekroczeniu 20 stwierdza, że to nie dla nich. ciekawe, że ilość nastolatków jest głównym argumentem ku temu. nie liczy się poziom wykładów i atmosfera. bo przecież to nie dla mnie. a takie imprezy nas rozciągają, inspirują do zmiany. a zmiana jest trudna. może to właśnie dlatego uważamy, że jesteśmy za starzy. bo łatwiej w ten sposób pozostać takim samym? młodzi są gotowi, by się zmieniać, by robić coś nowego, by wpływać na otaczający ich świat. wierzą, że są w stanie przenosić góry i to się udziela, jeśli przebywamy w takiej inspirującej atmosferze.

piątek, 7 maja 2010

konstruktywna krytyka

zastanawiałam się ostatnio czym jest konstruktywna krytyka. zawsze mi się wydawało, ze jest ona wrazana przez osoby z doświadczeniem, mające wiele do powiedzenia na dany temat. ale przede wszystkim, ze ma sluzyc poprawie, zachęcie. ku mojemu zdziwieniu, wcale tak nie jest. a moze nie wszyscy tak samo myślą? moze niektórzy chcąc koniecznie zaistnieć próbują wyrazić swoją opinię tylko po to, zeby pokazać innym, ze się z nimi nie zgadzają? najbardziej śmieszy mnie fakt, ze za kazdym razem opakowane jest to w pozory tzw. "braterskiej miłości i szacunku". i właśnie w imię tej miłości mówi się innym, że wcale nie są tacy fajni, że to co robią też nie jest wcale takie fajne. gdzie tu konstruktywizm? hipokryzja jest czymś strasznym, ale ostatnio mam wrażenie, że jest jej coraz więcej. szkoda, że ci konstruktywni krytycy rzadko ujawniają się na tyle, żeby można z nimi polemizować. łatwiej jest "konstruktywnie krytykować" anonimowo, albo w takiej formie, żeby przypadkiem nikt nie próbował odpowiedzieć. tylko dlaczego? czyżby jakiś strach? brak pewności co do swojej opinii? ostatnio pewna mądra dziewczyna cytując Marszałka Piłsudskiego napisała: "racja jest jak dupa, każdy ma swoją". wybaczcie dosadność. bo przecież tak ważne są moje racje... ale opnia to jedno, a konstruktywna krytyka to coś zupełnie innego. nałatwiej jest ferować wyroki, oceniać i wyrażać opinie. tylko po co? Jezus mówił: "jaką miarą mierzycie, taką i wam odmierzą" warto o tym pamiętać, bo "co siejemy, to będziemy zbierać". chętnie posłucham konstruktywnej krytyki. chętnie usiądę z kimś, kto pomoże mi stać się lepszym człowiekiem, poprawić to co robię. ale jeśli ktoś pragnie jedynie wyrzucić na mnie swoje śmieci - nie, dziękuję. w liście do koryntian paweł mówi, że miłość wszystko zakrywa, wszystkiemu wierzy. szkoda, że w imię tzw. miłości tak chętnie obrzucamy innych błotem....